Z Krakowa w Dolinę Baryczy i z powrotem. Siedem dni i 900 km

Od dawna chciałem zwiedzić Dolinę rzeki Baryczy i pojechać nad Stawy Milickie: tysiące hektarów zbiorników wodnych i kilometry kanałów. Dzięki znakomitym mapom i opisom na Dolny Śląsk Rowerem wiedziałem, że cały ten obszar przecina gęsta sieć ścieżek rowerowych, z głównym 90-kilometrowym Szlakiem Doliny Baryczy. Znalezione wcześniej opisy tych miejsc wcale nie rozmijały się z rzeczywistością: przez dwa dni jechałem krainą niezwykłych krajobrazów, absolutnego spokoju, blisko natury. Lubię jesienne wrześniowe wycieczki. Było po prostu przepięknie.

Typowy widok w Dolinie Baryczy
Ponieważ miałem tydzień do zagospodarowania, zanim dotarłem na Dolny Śląsk, z przyjemnością przeciąłem Górny Śląsk, aby zobaczyć wszystkie cztery zbiorniki Pogoria (z pewnością tam powrócę), oraz zajrzałem nad Jezioro Turawskie (no cóż, rozczarowanie). Do Krakowa wróciłem przez Wrocław, Opole i Górę św. Anny.
Sanktuarium św. Anny

Oprócz Szlaku Doliny Baryczy chciałem poznać inne trasy rowerowe. Spodobała mi się śląska Leśno Rajza i południowa część Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej. Kompletną pomyłką okazał się natomiast szlak Toszek-Opole, który nie dość, że istnieje wyłącznie na mapie, to jeszcze prowadzi w gęsty, nieprzejezdny las.

Leśne trasy Leśnej Rajzy

OPIS TRASY

DZIEŃ 1: Kraków - Tarnowskie Góry 127 km

Pierwsze 40 km do Trzebini, przez Tenczyński Park Krajobrazowy i Puszczę Dulowską, przejechałem na pamięć. Znam i lubię te miejsca. O kolejnych czterdziestu do Dąbrowy nie ma co pisać, nic ciekawego. Za to zbiorniki Pogoria naprawdę mnie urzekły. Może dlatego, że lubię wodę.

Ścieżka rowerowa nad Pogorią IV

Wszystkie cztery Pogorie, zwane czasem małymi Mazurami, to zbiorniki wodne powstałe na terenie dawnych wyrobisk piasku. Największa i najnowsza Pogoria IV (zwana też Kuźnicą Warężyńską) to jeden z największych akwenów na południu Polski. Liczy ponad 5 km2, a linia brzegowa to 13 km. Zbiornik powstał w 2005 roku na skutek zalania kopalni piasku „Kuźnica Warężyńska” - stąd jego druga, obok Pogorii IV, nazwa.

Gorąca herbatka musi być

Zanim dojechałem Leśną Rajzą do Tarnowskich Gór, okrążyłem jeszcze jeden akwen powstały w wyniku zalania dawnego wyrobiska piasku - zbiornik Chechło-Nakło, sporo mniejszy od Pogorii IV.

Słońce chyli się ku zachodowi nad zalewem Chechło-Nakło

Nocleg w Tarnowskich Górach miałem dzięki uprzejmości członków grupy Kawałek Trawnika dla Podróżnika, ludzi dobrej woli, którzy za zwyczajne "dziękuję" pozwalają rozbić namiot na terenie swoich posesji.

DZIEŃ 2: Tarnowskie Góry - Kluczbork 147 km

Za Tarnowskimi Górami szybko wpadłem na kolejną, sympatycznie brzmiącą ścieżkę. Była to Leśno Uciecha, 40-kilometrowa pętla, której największą atrakcją jest to, że biegnie w lesie. Tak jak lubię.

Pomarańczowe oznakowanie Leśnej Uciechy

Do liczącego 3,5 tysiąca mieszkańców Toszka zajechałem przed dziesiątą. Zwiedziłem zamek z XV wieku (odbudowany w drugiej połowie XX w.), który obecnie mieści różne instytucje kulturalne. Długa historia miasta sięga przełomu XI i XII wieku - dokumenty pisane z XIII w. wymieniają nazwę Tosses, a także Tossech, Thossech i Thossecz.

Zamek w Toszku od strony dziedzińca

Z ciekawością ruszyłem na ścieżkę Toszek-Opole, oznakowaną na czerwono i opisaną we fragmencie przez samą gminę. Jak słusznie zauważa się we wpisie oznakowanie kończy się w lesie. Miałem wgrany ślad GPS, który poprowadził mnie przez las, tylko że w końcu trafiłem na nieprzejezdne krzaki. Poddałem się. Wyjechałem z lasu i porządną asfaltówką dojechałem do Ozimka, gdzie nad rzeką Przemszą, prawie sto lat temu, zbudowano stalowy most wiszący. Dziś to jedyny taki obiekt w Europie.

Żelazny most w Ozimku

Po 90 kilometrach pedałowania chciałem odpocząć nad jeziorem Turawskim, ale od południowej strony okazało się ono praktycznie niedostępne. Dopiero na wysokości Przystani Turawa udało mi się dotrzeć nad jego brzeg.

Przystań Turawa nad jeziorem Turawskim

Zaraz potem pojawiły się pierwsze dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości. Znak, że znalazłem się na terenie zamieszkałym przez mniejszość niemiecką. Zgodnie z ustawą z 2005 roku, nazwy poza polskimi można wprowadzić w językach mniejszości narodowych i etnicznych uznanych tą ustawą (m. in. białoruskim, czeskim, litewskim, niemieckim).

Na Opolszczyźnie podwójne nazewnictwo nie dziwi

W Kluczborku, gościnę znalazłem na terenie klasztoru Sióstr Józefitek. Niezbadane są wyroki nieba.

Klasztor Sióstr św. Józefa w Kluczborku

DZIEŃ 3: Kluczbork - Ruda Milicka 153 km

To miał być ten długo oczekiwany dzień - dzień, w którym wjadę do Doliny Baryczy. Tak też się stało. Zgodnie z planem, szybko dotarłem do początku południowej części Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej w Siemianicach. TTR liczy w sumie 470 km i łączy najdalej wysunięte na północ i południe miejsca Wielkopolski. W 2020 r. przejechałem cały odcinek północny (Poznań-Okonek), chciałem więc poznać fragment części południowej. Przejechałem trochę ponad 70 km przez TTR i przyznam, że trasa nie zawodzi. Jest dobrze oznakowana; prowadzi zarówno mało uczęszczanymi drogami asfaltowymi, jak i drogami polnymi i szutrowymi w lasach.

Oznakowanie południowej części TTR jest bez zarzutu

Zanim dotarłem do Doliny Baryczy w Antoninie, nie odmówiłem sobie przyjemności wjechać na najwyższe wzniesienie w regionie - Kobylą Górę (284 m n.p.m.).

Ołtarz polowy tuż pod szczytem Kobylej Góry

Pomarańczowy szlak rowerowy Doliny Baryczy zaczyna się za Antoninem, w Odolanowie. Aby tam dotrzeć odbyłem bardzo przyjemną wycieczkę leśnymi ścieżkami rezerwatu krajobrazowego Wydymacz. Aż wreszcie, na drzewie za Odolanowem, pojawił się pierwszy znak. Znalazłem się na trasie, o której marzyłem.

Tu jest ścieżka...

...a obok Barycz
Trzydzieści kilometrów, które przejechałem do miejsca noclegu w Rudzie Milickiej to była ekstaza. Staw Jasny, Staw Czarny Las, Staw Grabownica... Wszędzie stawy, na prawo i lewo. Ścieżka przepięknie poprowadzona lasami i pustymi szosami.Często nad samą wodą.
Żadne zdjęcie nie odda uroku Stawów Milickich
Wokół mnie absolutna cisza, żadnego odgłosu cywilizacji, tylko ptaki i wiatr. Choć miałem w nogach ponad sto kilometrów nie czułem zmęczenia.
 
Taka trasa to sama radość

Tylko zbliżająca się noc zmusiła mnie do zatrzymania na nocleg. Wiata w okolicach Rudy Milickiej znakomicie się do tego nadawała.

Nocleg przy wiacie w pobliżu Rudy Milickiej

DZIEŃ 4: Ruda Milicka - Wrocław 115 km

Kolejny cudowny dzień nad Baryczą. Najpierw krótka wizyta w Miliczu, a potem kolejne przepiękne okolice: właściwy Rezerwat Stawy Milickie, a następnie Rezerwat Olszyny Niezgodzkie. A potem wspaniałe widoki przez ponad 50 km, aż do Żmigrodu.

Ścieżka rowerowa za Miliczem

Na szczególną uwagę zasługują 23 kilometry ścieżki Doliny Baryczy wybudowane na trasie dawnej kolejki wąskotorowej Grabownica-Sułów. Ścieżka jest komfortowa, doskonale oznakowana, a wzdłuż trasy pobudowano ławki, stojaki i wiaty przypominające malutkie stacje kolejowe.

Wiata przy ścieżce

Za Sułowem wjechałem we właściwy Rezerwat Stawy Milickie, liczący ponad pięć tysięcy hektarów, z czego dwie trzecie zajmują stawy. Stawy Milickie znalazły się w programie ONZ Living Lakes jako jeden z trzynastu unikalnych obszarów wodnych na świecie.

W Rezerwacie Stawy Milickie
Zaraz potem wjechałem na teren kolejnego rezerwatu: Olszyny Niezgodzkie, który powstał nad rzeką Ługą w pobliżu wsi Niezgoda. Zachowały się tam niezwykłe, trudno dostępne olsy - lasy rosnące w wodzie.

Wieża obserwacyjna nad Starym Stawem
Z żalem ruszyłem znad Starego Stawu kierując się na Rudę Żmigrodzką, Radziądz i Żmigród. Postanowiłem powrócić w Dolinę Baryczy w przyszłym roku i dokładniej objechać stawy i lasy. Tak więc szybko dojechałem do Żmigrodu, pokręciłem się wśród ruin barokowego pałacu. Wzmianki o żmigrodzkiej warowni pochodzą już z XIII wieku. Przyjemnymi ścieżkami dojechałem do Trzebnicy.

Między Żmigrodem a Trzebnicą

Rynek w Trzebnicy


Ostatnie 25 km z Trzebnicy do Wrocławia to nadal niestety czarna dziura rowerowa. Z braku ścieżki, pozostaje dojazd szosami wśród pędzących aut. 

DZIEŃ 5: Wrocław - Obrowiec 135 km

Trudno powiedzieć, że był to bardzo udany dzień. Rano pokręciłem się po dobrze mi znanym Wrocławiu - miasto imponuje zabytkami, pięknymi miejscami, a do tego jest bardzo przyjazne dla rowerzystów. 

Do Wrocławia zawsze warto przyjechać (most na Ostrów Tumski)
Niestety wyjazd na południe pozostawia wiele do życzenia. Z braku interesującej alternatywy, 60 km do Brzega przejechałem mało ciekawą krajówką nr 94.

Jesienny rynek w Brzegu

Kolejne 40 km do Opola przejechałem mało uczęszczanymi drogami, całkiem przyjemnymi. Pokręciłem się po starej części miasta, wypiłem kawę na rynku i ruszyłem dalej, przed siebie. Bez planu na nocleg (co do mnie jest niepodobne - niemal zawsze z wyprzedzeniem planuję miejsca na nocleg).

Podwójne espresso na rynku w Opolu przywróciło dobry nastrój po mało ciekawej krajówce Wrocław-Brzeg

Ostatecznie zatrzymałem się po zmroku na terenie parafii św. Jana Chrzciciela. Proboszcz pozwolił mi przenocować w świetlicy parafialnej; nawet nie musiałem rozkładać namiotu. Wielkie dzięki.

Nocleg w parafii Obrowiec

DZIEŃ 6: Obrowiec - Jastrzębie Zdrój 108 km

Plan na rano był prosty, oczywisty wręcz: Góra św. Anny. Miejsce, do którego jeszcze nigdy nie zawitałem, i od którego dzieliło mnie zaledwie 14 km. To nic, że dość ostro pod górę.

Platforma widokowa na górze św. Anny
Góra św. Anny współczesną nazwę zawdzięcza imieniu patronki kościoła i klasztoru franciszkańskiego znajdujących się we wsi o tej samej nazwie, położonej na szczycie tej góry. Wcześniej nosiła nazwę Chełm (w znaczeniu „wzgórze”, „wzniesienie”), a także Góra Chełmowa, Góra Chełmska, Wysoka Góra, a także Góra św. Jerzego – od nieistniejącej już dziś kapliczki.

Góra św. Anny to także nazwa wsi na szczycie góry św. Anny

Początki kultu św. Anny, głównej patronki Śląska Opolskiego, na wzniesieniu nazwanym później jej imieniem, sięgają XV w. Do sanktuarium z figurą św. Anny Samotrzeciej pielgrzymowali głównie Górnoślązacy, ale w czasie rozbiorów miejsce to przyciągało także Wielkopolan, mieszkańców zaboru rosyjskiego, Galicji, Moraw i Czech. Z czasem Góra św. Anny stała się symbolem narodowej i regionalnej tożsamości – modlono się tu po polsku, w tym języku głoszono też kazania.

Widok z dziedzińca sanktuarium

Z góry, jak z góry, szybko zjechałem na południe drogą 425 do Sławęcic, gdzie zaczęły się spokojne i puste lokalne drogi asfaltowe otoczone lasami. Jedynym przeciwnikiem był mocny wiatr z południa. Już drugi dzień wiał mi prosto w twarz.

Jeszcze długo towarzyszyły mi dwujęzyczne tablice

W Rudach, na 65-kilometrze, zjechałem z asfaltowej drogi i znów znalazłem się na leśnych ścieżkach Górnego Śląska. W Rudach nie zatrzymałem się na zabytkowej stacji kolejki wąskotorowej - zwiedziłem ją rok wcześniej. Dalsza droga do Rybnika, w lesie, to była prawdziwa radość.

W oddali kominy elektrowni Rybnik

Po zupce i herbatce nad Zalewem, pojechałem na rynek w Rybniku na kawę i lody. Drobna przyjemność, ale cieszy.

Skwer u stóp katedry św. Antoniego w Rybniku

O reszcie drogi, dwudziestu kilometrach do Jastrzębia-Zdroju drogami publicznymi, trudno powiedzieć, że jest szczególnie atrakcyjna. Trzeba przejechać, i już. Wiedziałem, że kolejny etap, już do Krakowa, przelecę znaną mi na pamięć Wiślaną Trasą Rowerową.

Miło było dojechać do mojego drugiego domu

DZIEŃ 7: Jastrzębie-Zdrój - Kraków 131 km

O tym dniu powiem najmniej, bo WTR-kę (Brzeszcze-Kraków) przejechałem w obie strony już kilka razy - rok temu, a także dwa lata wcześniej, gdy zaczynałem przygodę z rowerem na dystansach dłuższych niż codzienna jazda po mieście.

Po przyjemnych piętnastu kilometrach lokalnymi drogami do Strumienia, kolejne trzydzieści do Brzeszcz już nie było zbyt fajne. Cieszyła mnie tylko myśl, że zaraz, za chwilę w Brzeszczach, wpadnę na WTR-kę. Owszem, mogłem jechać południową częścią jeziora Goczałkowickiego, jak rok temu, ale chciałem już jak najszybciej dojechać do Krakowa.

Upragniona tabliczka w Brzeszczach

Na Wiślanej Trasie Rowerowej, zanim dotarłem do domu, jeszcze upichciłem sobie lekki obiad, zrobiłem kawę, i spokojnie, w słońcu, wciąż pod wiatr, dojechałem do stolicy Małopolski. Podliczyłem kilometry - w sumie wyszło 913. Niezły wynik.

Ostatni posiłek tej 7-dniowej podróży

PODSUMOWANIE

Bez wątpienia, absolutnie fantastycznym fragmentem podróży były dwa dni spędzone w Dolinie Baryczy. Piękna tego regionu nie oddadzą żadne zdjęcia, ni opowieści. To trzeba zobaczyć - posiedzieć nad którymś z tysiąca stawów, posłuchać nieustającego śpiewu ptaków, zobaczyć gwiazdy na niebie nie zanieczyszczonym światłem. 

Dolina Baryczy - kraina tysiąca stawów
Dodam, że Dolina to nie tylko rozległe stawy i lasy, to także piękne łąki chętnie odwiedzane przez wszelką zwierzyną (mniej przez ludzi).
Łąki rozległe, słoneczne, pachnące,

Z przyjemnością pojeździłem po lasach Górnego Śląska ścieżkami, które dotąd słabo znałem, jak Leśno Rajza i Leśno Uciecha. Ciekawym odkryciem był też styk Opolszczyzny i Wielkopolski od Kluczborka do Odolanowa. Cieszę się, że poznałem spory fragment południowej części Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej.

Późne śniadanie nad niewielkim stawem w Nosalach

O rozczarowaniach pisałem (Toszek-Opole), gorszych drogach też (Wrocław-Brzeg). Wiadomo, że autentyczna relacja z jakiejkolwiek wyprawy nie przypomina sztucznie pięknej pocztówki z wakacji, gdzie nie ma miejsca na zmęczenie, znużenie, czy marne widoki. Tych na szczęście miałem tak mało podczas tych siedmiu dni, że moją wycieczkę będę zawsze miło wspominał.

Tak wygląda szczęście

Dodam, że to była kolejna z podróży na zasadzie jak największej autonomii - własne spanie i gotowanie. Doskonale sprawdziła mi się kuchenka Primus, która pół litra wody doprowadza do wrzenia naprawdę w ciągu trzech minut. Sprawdziła się na wyciecze w górach, sprawdziła też na rowerze. Co za przyjemność mieć pod ręką gorącą herbatę lub kawę, wedle życzenia!

Tak gotowała się woda na Lubaniu Wielkim, podczas innej wycieczki


Green Velo Augustów-Rzeszów 18-29 lipca. Tysiąc kilometrów szlakiem wschodnim. Część 3/3

DZIEŃ 8 Sugry – Chełm 117 km

To był szczególnie długi dzień i długi dystans. Z żalem opuściłem miejsce nad Bugiem, chętnie bym tam został na cały dzień. Po co? Po nic. Po to, by siedzieć i patrzeć jak płynie rzeka.

Sugry. Niezmącona cisza

 
Zauroczył mnie ten piach nad Bugiem
Pierwszy postój zrobiliśmy niedaleko miejscówki moich marzeń. Zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym Wiata flisacka, gdzie według pierwotnych planów mieliśmy nocować. Na szczęście Asia i Patrycja jednoznacznie optowały za Sugrami. Wiata flisacka jest po prostu gminną wiatą, z darmowym polem biwakowym i niezłym dostępem do rzeki. Gdybym nie znał miejsca naszego ostatniego noclegu powiedziałbym, że miejscówka całkiem dobra. Miejsce to szczyci się historią sprzed trzystu lat – z portu w Kurzawce wypłynął Tadeusz Kościuszko w podróż do Stanów Zjednoczonych, o czym informuje pamiątkowa tablica.

Pole namiotowe przy wiacie flisackiej w Kurzawce

Jako że czekała nas wyjątkowo długa droga postanowiliśmy odpocząć nad jeziorem Białym, wykąpać się, ugotować obiad. Cóż za rozczarowanie! Nad jeziorem tłumy jak na plaży w Mielnie lub Władysławowie, o znalezieniu w miarę spokojnego i niezatłoczonego miejsca na krótki biwak nie było co marzyć. 

Nad jeziorem Białym tłumy jak na bałtyckich plażach

Cóż było robić – wskoczyliśmy na chwilę do jeziora, żeby się ochłodzić i odświeżyć i po dosłownie kilku minutach pojechaliśmy wzdłuż jeziora na MOR, na którym zrobiliśmy obiad nie niepokojeni przez hałaśliwe towarzystwo. Kuskus z sosem smakował znakomicie.

Kolejny przystanek był nie tyle miejscem odpoczynku, co zadumy nad ludzkością: były obóz koncentracyjny w Bełżcu. Choć mam swoje lata wciąż nie rozumiem jak to możliwe, że opętani ideologią ludzie w sposób zaplanowany i systematyczny wyniszczają innych ludzi. Tylko dlatego, że są inni, mają inny kolor skóry, inne obyczaje, wyznają inną religię. Czy kiedyś skończy się ten obłęd?

Muzeum - miejsce pamięci w Bełżcu
Z Bełżca do Chełma zostało nam jeszcze sporo kilometrów, a upał tego dnia, jak podczas całej wycieczki, wcale nas nie oszczędzał. Dlatego zatrzymywaliśmy się nad wodą wszędzie tam, gdzie istniała możliwość kąpieli. Tak więc po trzydziestu kilometrach znaleźliśmy ochłodę i orzeźwienie w miejscu o zaskakującej nieco nazwie Plaża Pompka w Woli Uhruskiej. Szybka kąpiel, chwila relaksu i w drogę. 

Kolejny przykład gminnej plaży i kąpieliska
Do schroniska młodzieżowego w Chełmie dojechaliśmy sporo po dwudziestej, więc natychmiast po zameldowaniu poszliśmy na kolację do pierwszej napotkanej restauracji na rynku. I znów dokonaliśmy świetnego wyboru. Wraz z doskonałą pizzą wróciły siły i dobry nastrój. W schronisku mieliśmy dla siebie cały ogromny dziesięcioosobowy pokój.

Schronisko PTSM w Chełmie. Świetny nocleg na niewielkie pieniądze

DZIEŃ 9 Chełm – Kaczórki 87 km

Stało się to, co w końcu musiało się stać – deszcz. Drobna kaszka towarzysząca nam gdy opuszczaliśmy schronisko, zmieniła się w potężną ulewę. Schronienie znaleźliśmy w przesympatycznej kawiarni Zorza przy kinie… Zorza. Przy wybornym cappuccino i ogromnych porcjach tiramisu przeczekaliśmy niepogodę.

Wyjazd z Chełma z pominięciem szlaku Green Velo okazał się bardzo dobrym wyjściem. Malowniczą ścieżką nad rzeczką Uherką opuściliśmy miasto za zalewem Żółtańce.

Kolejne kilometry do Krasnegostawu, gdzie planowaliśmy postój na obiad, przebiegły a to po ścieżce, a to mało uczęszczaną drogą asfaltową. Cały czas wisiały nad nami ciężkie granatowe chmury grożące deszczem w każdej chwili.

Deszczowy przystanek na przystanku
Na obiad w Krasnymstawie poszliśmy do wyszperanego przez Asię baru, który pamięta czasy świetności miasta, gdy zapewne połowa jego mieszkańców pracowała w tutejszej spółdzielni mleczarskiej. Stołówka pod świerkami funkcjonowała niegdyś jako stołówka osiedlowa czy coś takiego. W każdym razie zjedliśmy ogromne dwudaniowe porcje, oczywiście z kompotem, płacąc naprawdę niewielkie pieniądze.

Zaraz po obiedzie przypomniał o sobie deszcz. Dobre pół godziny spędziliśmy pod sklepem. Niewielki daszek ledwie nas chronił.

Deszcz trzeba po prostu przeczekać
Na rynku w Krasnymstawie zaatakowała nas… głupawka. Czy to ze zmęczenia drogą, czy z powodu niepewnej pogody, zaczęliśmy narywać film reklamowy dla Spółdzielni Mleczarskiej w Krasnymstawie, płacząc przy tym ze śmiechu. W roli głównej Asia, Patrycja, rzeźba założyciela Spółdzielni oraz butelka maślanki marki Krasnystaw. Efekty sesji poniżej 😀

Po drodze nie obyło się bez niespodzianek. Okazało się, że deszcze zamieniły w nieprzejezdne błoto drogę z Widniówki do Tarnogóry. Musieliśmy wrócić sześć kilometrów, nadrobić kolejnych kilka, by asfaltową drogą spokojnie dojechać do Tarnogóry, do której mieliśmy raptem dwa kilometry. 

Po deszczu droga zmieniła się w nieprzejezdne błotnisko
Zmęczeni drogą i deszczem dojechaliśmy na pole namiotowe w Kaczórkach, nad zalewem Nielisz. Namioty stawialiśmy w tempie ekspresowym – nadciągała ogromna burza z piorunami. Lało strasznie a pioruny strzelały jak armaty na poligonie. Gdy deszcz się uspokoił zrobiliśmy kolację w pobliskiej wiacie. Po czym znów zaczęło lać. Praktycznie do rana.

Nad zalewem Nielisz
 DZIEŃ 10 Kaczórki – Zwierzyniec 72 km

Tego dnia mocno zjechaliśmy z Green Velo. Chcieliśmy wpaść do Szczebrzeszyna, potem do Zamościa, by dzień zakończyć w Zwierzyńcu, wracając na szlak.

Planując trasę popełniłem błąd. Prawdę mówiąc nie wiem czemu wyznaczyłem trasę do Szczebrzeszyna, bo jechać po to, by na rynku zobaczyć świerszcza, który „brzmi w trzcinie”? A potem tłuc się średnio ciekawą asfaltówką do Zamościa?

W Szczebrzeszynie Asia brzmi w trzcinie...
Zamość sam w sobie wart jest odwiedzenia, bezsprzecznie. Problem leży jednak w możliwości dojazdu rowerem. Trasa ze Szczebrzeszyna początkowo wiedzie spokojną drogą, za to ostatnie kilometry to mocno uczęszczana droga krajowa. Trasa z Zamościa do Zwierzyńca też nie należy do najciekawszych. Przez wiele kilometrów trzeba jechać ni to ścieżką, ni to chodnikiem, i dopiero za Obroczą droga staje się mniej uczęszczana. Nie dziwi mnie więc, że Green Velo omija Zamość -  do miasta nie ma jak dojechać rowerem bez narażania się jazdę ze sznurem pędzących samochodów. 

Troje cyklistów na zamojskim rynku
Jako że Zwierzyniec położony jest na terenie parku narodowego nocowanie na dziko nie wchodziło w grę. Zatrzymaliśmy się na kempingu. Ku uciesze Asi i Patrycji znów była ciepła woda na prysznic i pranie, co nie zmieniało faktu, że zmęczenie i znużenie drogą wyraźnie dało znać o sobie tego dnia.

Ciepła woda, sklep obok kempingu - luksus
DZIEŃ 11 Zwierzyniec – Jarocin 89 km

Dzień zaczęliśmy od zwiedzania Zwierzyńca: kaplicy na wodzie i malowniczego parku ze stawami. Przed wyruszeniem na trasę chcieliśmy się napić kawy w Browarze Zwierzyniec ale przyjechaliśmy za wcześnie. Zajęty rozmowami ze sobą personel poinformował, że „czynne od 10:00”. Była 9:55. Żadne „zapraszamy za pięć minut”, czy „podamy za chwilę”. Zamiast smaku kawy, poczuliśmy niesmak nieuprzejmości.

Mniej znany aspekt Zwierzyńca - park na tyłach browaru
Za Zwierzyńcem odbiliśmy od głównego szlaku Green Velo, który prowadzi przez Roztocze do Przemyśla, i skierowaliśmy się na łącznik prowadzący bezpośrednio do Rzeszowa, planowanego celu podróży. Praktycznie do samego Jarocina czyli niemal 90 km jechaliśmy drogami asfaltowymi o niewielkim natężeniu ruchu. 
Równy asfalt, znikomy ruch
Upał nie przestawał dokuczać. Po trzydziestu kilometrach zatrzymaliśmy się na dłuższy postój nad Zalewem Bojary, na skraju Biłgoraju. Kąpiel, duże zapiekanki a potem lody. Tego nam trzeba było, by ponownie zmierzyć się z drogą.

A potem zdarzyło się coś, co daje odpowiedź na pytanie dość zasadnicze: po co to wszystko, po co jechać, męczyć się? Odpowiedź: by zdarzały się historie jak ta w… Było to tak. W wiejskim sklepie kupiliśmy trochę jedzenia, zamierzaliśmy zatrzymać się na posiłek przy wiacie. Asia i Patrycja pojechały, ja ruszyłem spod sklepu po kilku minutach. Z chodnika zawołał do mnie mężczyzna: - Zapraszam na kawę, przyjedźcie, prowadzę tu MPR dla rowerzystów. Wiedziałem, że chodzi o tzw. Miejsca Przyjazne Rowerzystom, miejsca noclegowe akredytowane przez Green Velo. – Niech pan zawoła koleżanki, zapraszam. „Koleżanki” w międzyczasie dojechały do pobliskiej wiaty, ale chętnie przyjęły zaproszenie. – No dobrze, zobaczymy. Nie przypuszczaliśmy, że za chwilę znajdziemy się w najbardziej nieoczywistym miejscu naszej podróży.

To, co na zewnątrz nie zapowiada tego, co wewnątrz

Mam kłopot, żeby opisać Chatę Kulińskiego w HucieKrzeszowskiej, jest chyba zbyt… eklektyczne. Bo jak połączyć luksusowy pensjonat, hotelowe wyposażenie i domową mini-galerią, a wszystko za drzwiami o fasadą, która w żaden sposób nie zapowiadała wnętrza. Pierwsze pomieszczenie: stół bilardowy. Stamtąd drzwi do części gościnnej. 

Kolejna sala: trzy długie stoły nakryte obrusem wiszącym do ziemi, ustanowione w podkowę. Krzesła wystawne, obite elegancką tapicerką. Na pewno bardzo wygodne. Na drewnianych ścianach wiszą obrazy; potem się dowiadujemy, że gospodarz maluje. Dalej szeroki korytarz do następnej sali, w nim po prawej stronie przeszklona lada gotowa na przyjęcie ciast i deserów. Tak sądzę, ponieważ po lewej stronie korytarza, naprzeciwko lady, stoją filiżanki i kubki odwrócone w charakterystyczny sposób spodami do góry, jak w hotelowych restauracjach. Jest ich pięćdziesiąt, może więcej. Plus cukiernice, pudełka z herbatami, łyżeczki. 

I kolejna sala, o charakterze trochę myśliwskim, a trochę rustykalnym. W jednej ze ścian, przy stole, wmurowany piec opalany drewnem. – Można upiec pizzę, albo coś innego, mówi gospodyni z uśmiechem, który towarzyszył jej przez cały czas naszych godzinnych odwiedzin. Jej bawełniana koszulka w błękitnym kolorze żartobliwie prowokuje napisem: Ładnej we wszystkim ładnie. Ależ oczywiście, że tak! 

Na drewnianych krzesłach lisie skóry zamiast tapicerki. – Kolega, hodowca lisów, zakochał się w pani, która postawiła ultimatum: albo ja, albo lisy, wyjawił tajemnicę gospodarz. Wokół sali na półkach stoją alkohole, nie przesadzę, że chyba z całego świata. Pytam gospodarza nie oczekując odpowiedzi – Gdybyśmy we dwóch usiedli, ile lat by nam zajęło wypicie tego wszystkiego?

Gospodarze proponują kawę, herbatę, piwo, coś mocniejszego. Pijemy, przegryzamy kupione w sklepie cebularze, rozmawiamy: gospodarz służył w wojsku w Krakowie, syn zdobył szereg medali w biegach przełajowych. Na koniec robimy zdjęcia. Na pewno zostalibyśmy na nocleg gdybyśmy przyjechali później. Takie to niespodzianki czyhają w podróży. Dla nich warto jechać przed siebie i tylko mieć nadzieję, że coś nieoczywistego się wydarzy. Miłego, oczywiście.

Dalsza droga, jak droga, zaprowadziła nas nad zalew w Jarocinie, kolejną dziką miejscówkę z gminną plażą i pomostem. Gmina wybudowała nawet nieco kuriozalną „świątynię dumania”, jakby na wzór arystokratycznych zespołów pałacowych, którym nieodłącznie towarzyszyły parki ze stawami i właśnie takimi miejscami do medytacji i refleksji. Kąpiel w niezwykle ciepłej wodzie zalewu przyniosła ochłodę. 

Chwila zadumy...
Potem udaliśmy się na zakupy – obładowani smakołykami wróciliśmy na teren nad zalewem, zrobiliśmy kolację i rozbiliśmy namioty. W nocy spadł ogromny deszcz.

Nawet biwakując jemy po królewsku

DZIEŃ 12 Jarocin – Rzeszów 71 km

Poranna decyzja zmieniła pierwotny plan, który zakładał kontynuację jazdy Green Velo do Rzeszowa przez Leżajsk i Łańcut, czyli dwa dni jazdy. Po śniadaniu ruszyliśmy najkrótszą drogą do Rzeszowa, by tam złapać pociąg do Krakowa. Zmęczenie, znużenie...

Pożegnanie z Green Velo w Ulanowie
W Rzeszowie na rynku zajrzeliśmy do najlepszego kebaba w mieście: Dara kebab, na rynku. Smaczny akcent końcowy tej wyprawy.
Rzeszów wita

PODSUMOWANIE

Powtórzę raz jeszcze: Green Velo jako całość to najciekawszy i najlepiej oznakowany długodystansowy szlak rowerowy w Polsce. Idealna propozycja dla tych, którzy chcą pojeździć dłużej niż tydzień. W 2020 przejechałem kawałek Polski kombinowanymi trasami, a nawet poza szlakami rowerowymi. Przez dziesięć dni często musiałem sięgać po nawigację, bo albo trasa praktycznie była praktycznie pozbawiona znakowania (wschodnia część Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego), albo musiałem kombinować, by połączyć jeden szlak z drugim (północny odcinek Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej z nadmorską rowerostradą R10). Pomarańczowe tabliczki z logo Green Velo dają luksus jazdy niemal bez konieczności kontrolowania trasy. Prowadzą jak po sznurku.

Na Green Velo nieczęsto sięgałem po nawigację

Po jedenastu noclegach utwierdziłem się w przekonaniu, że po stokroć wolę miejscówki na dziko niż zorganizowane kempingi czy pola namiotowe. W wyszukiwaniu miejsc na noclegi bardzo przydatne okazały się Mapy.cz, a także grupy FB: Grupa biwakowa i Karawaning miejscówki na dziko. Opisy miejsc były bezcenne.

Miejscówki na dziko są najlepsze
Planując kolejne wyprawy zwrócę uwagę na fakt, że gminne plaże mają owszem wiele zalet – plażę właśnie, wiatę, infrastrukturę – ale często są miejscem spotkań miejscowej młodzieży. To że mają gdzie się zebrać jest ze wszech miar dla nich dobre, szkoda tylko, że  nie potrafią zapanować nad akceptowalnym poziomem hałasu, ani nad językiem. Często się zdarzało, że gdyby bluzgi usunąć ze zdań pozostałyby tylko spójniki i znaki interpunkcyjne. Być może dlatego najcudowniejszymi miejscami były te, zapewniły nam samotność: nad Bugiem i nad Narwią. Zresztą takie same spostrzeżenia naszły mnie podczas lipcowej wędrówki z plecakiem szlakiem Tarnów – Wielki Rogacz. Najlepiej mi było w lesie, na polanie, bez nikogo wokół, najgorszym zaś pole namiotowe nad Jeziorem Rożnowskim dzięki trzem kompletnie pijanym wędkarzom. 

Puste pole biwakowe w Biebrzańskim Parku Narodowym
Sprzętowo jedynym dodatkiem do wyposażenia w porównaniu z naszą wspólną wycieczką z Asią na Suwalszczyznę był potężny power bank o pojemności 30 000 mAh. Sprawdził się znakomicie. Osiem ładowań telefonu nie zużyło nawet połowy zapasu. Poza tym nadal uważam, że ładowarka rowerowa jest pożytecznym dodatkiem, nawet jeśli nie zapewnia autonomii energetycznej. Mój Xiaiomi Redmi 7 miał cały czas uruchomiony moduł gps i aplikację Strava, aczkolwiek na ogół pracował w trybie offline. 

Tak to było