Sezon roku 2020 zakończyłem w wielkim stylu (wielkim jak na mnie). Zrealizowałem marzenie, które na pewno niejednemu sakwiarzowi chodzi po głowie: ruszyć z południa i dojechać do Bałtyku. Od razu zastrzegam: nie jestem ortodoksyjnym typem, żeby koniecznie punktem startowym był najbardziej na południe wysunięty skrawek Polski. Może jakiś czytelnik tego bloga żachnie się i powie, że Częstochowa - mój punkt startowy - to żadne południe. I niech tak zostanie. A teraz kilka konkretów.
|
Marzenie sakwiarza - dojechać przez Polskę nad morze
|
Wycieczka nie miała jakiegoś konkretnego, z góry założonego planu. Chciałem dojechać jak najdalej na północ, najchętniej nad morze. I tak się stało. A więc: Częstochowa, Koło, Konin, Poznań, Piła, Darłowo. Potem wybrzeżem na Hel i do Gdyni. I tyle. Dziesięć dni i dokładnie 1100 km.
|
Nad Wartą za Uniejowem
|
Trasę wyznaczyłem trzymając się map szlaków rowerowych, które okazały się mniej lub bardziej aktualne. Z Częstochowy do Działoszyna (47 km) jechałem czerwonym, praktycznie nieistniejącym szlakiem nazwanym po prostu Częstochowa-Działoszyn. Potem Nadwarciańskim Szlakiem Bursztynowym, teoretycznie żółtym, liczącym 164 km dojechałem z Działoszyna do północnych krańców jeziora Jeziorsko. Tam ma swój początek kolejny, Nadwarciański Szlak Rowerowy, z którego zjechałem w Obrzycku, na północ od Poznania, by następnie Transwielkopolską Trasą Rowerową dotrzeć do Szczecinka. Ostatnia setka do morza w Darłowie przebiegła mało uczęszczanymi krajówkami. Reszta trasy to dobrze znana nadmorska R10.
|
Niebieski szlak Nadwarciański między Kołem a Koninem
|
Ogólne wrażenia z tych tras są następujące: dawno wytyczone szlaki, takie jak Bursztynowy, czy Nadwarciański, a nawet w większości Transwielkopolski, są praktycznie nieoznakowane. Krótko mówiąc, do Poznania jechałem śladem gpx. Dopiero potem oznakowanie znacznie się poprawiło. Na temat R10 powiem to, co mówią niemal wszyscy na forach rowerowych: w województwie zachodniopomorskim nie ma potrzeby korzystać z map ani gps-a. Oznakowanie jest nienaganne. W Pomorskiem jest gorzej - miejscami źle, miejscami całkiem dobrze a nawet bardzo dobrze. Miejscami można jednak się pogubić.
|
Trasa ma w nazwie Transwielkopolska, ale oznakowanie pozostawia do życzenia
|
Podczas drogi chciałem być maksymalnie niezależny - miałem namiot i kuchenkę. Po raz pierwszy zainstalowałem ładowarkę podłączoną do dynama w przednim kole. Sprawdziła się całkiem dobrze.
|
Rower i wyposażenie sprawiło się znakomicie. Odpoczynek w parku w Pile
|
Ogólnie rzecz biorąc, im dalej w drogę, tym trasa stawała się coraz bardziej atrakcyjna. Pierwsze 400 km, to była dość długa, czasem nużąca droga. Powiedziałbym, że połowę stanowią takie sobie odcinki dróg krajowych, ale też muszę przyznać, że nie brakowało bardzo atrakcyjnych odcinków, na przykład droga wzdłuż Jeziorska, czy początek Szlaku Nadwarciańskiego. Na północ od Poznania było jeszcze ładniej. Nie tylko dlatego, że znacznie poprawiło się oznakowanie, ale najwyraźniej trasy rowerowe są tam stale utrzymywane i prowadzone przez naprawdę atrakcyjne miejsca. W szczególności zachwyciła mnie końcówka Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej za Okonkiem. W rezerwacie Wrzosowiska, koło Okonka można siedzieć, patrzeć i podziwiać przyrodę. Jak jest nad Bałtykiem każdy wie.
|
Daleko od szosy, piękna pogoda, cudowne widoki - sama radość. Droga w Parku Krajobrazowym Międzyrzecza Warty i Widawki
|
Trasę przejechałem między 15 a 24 września 2020 r. Miałem mnóstwo szczęścia, bo ani razu nie spadł deszcz. Noce były już dość zimne, dlatego nie zdecydowałem się na spanie w samym śpiworze na plaży. Tę przyjemność musiałem odłożyć na inny czas. Z dziesięciu noclegów, osiem miałem w namiocie, na kempingach i na dziko. Dwa razy miałem prawdziwy dach nad głową.
|
Niezawodny towarzysz podróży od lat
|
Dzień 1 Częstochowa - Popów-Kolonia (j. Jeziorsko) 145 km
Luksusowy i pusty InterCity dowiózł mnie z Krakowa. Nie zdecydowałem się na jazdę rowerem do Częstochowy aby oszczędzić czas, a także dlatego, że nie znalazłem sensownej trasy na mocno obciążony sakwami rower. Szlak Orlich Gniazd, który przejechałem rok wcześniej, nie za bardzo nadaje się na rower trekingowy z czterema sakwami.
|
Częstochowa Stradom - czas, start
|
Odcinek do Działoszyna, 47 km, nie jest za bardzo atrakcyjny, bo jedzie się przeważnie po szosie - hałas i samochody. W Działoszynie po raz pierwszy spotkałem się z Wartą, jeszcze cieniutką, nie taką wielką jak w Poznaniu. Odpocząłem chwilę nad rzeką przy moście i zjadłem jeszcze domowe kanapki.
|
W Działoszynie przy moście nad Wartą
|
Za Działoszynem wjechałem na Bursztynowy Szlak Nadwarciański. Już nie raz przekonałem się jeżdżąc po Polsce, że taki szlak-widmo to nie rzadkość. Czasem tylko jakaś tablica informuje, że turysta na nim się znalazł, jak w Konopnicy, gdzie warto nieco zboczyć 150 m, by zobaczyć stare grodzisko. Dalej trasa robi się dużo bardziej atrakcyjna, bo prowadzi przez Park Krajobrazowy Międzyrzecza Warty i Widawki. Jechałem z rzadka uczęszczanymi drogami asfaltowymi i, coraz częściej, szutrówkami w lesie. To duża zmiana po hałaśliwym początku za Częstochową.
|
Nad Widawką, miejsce pierwszej kąpieli
|
Pod wieczór dotarłem do miejsca biwaku, które wypatrzyłem na
Plazujemy.pl Namiot rozbiłem na pustej plaży nad Jeziorskiem. Kąpiel w ciepłej wodzie, reszta domowych kanapek z herbatą i niemal idealna cisza były przyjemnym akcentem na zakończenie pierwszego dnia podróży.
|
Jeziorsko. Cała plaża moja
|
Dzień 2 Popów-Kolonia - Miłosław 160 km
Drugiego dnia pokonałem najwięcej kilometrów jeśli chodzi o dzienne przebiegi. Z plaży nad Jeziorskiem zwinąłem się z samego rana i pojechałem do Uniejowa, historycznego miasteczka założonego w XIII, którego największą ozdobą historyczną jest zamek, a współczesną termy.
|
Zamek arcybiskupów gnieźnieńskich w Uniejowie
|
W Uniejowie zaczyna się Nadwarciański Szlak Rowerowy, którego bardzo byłem ciekaw. I nie zawiodłem się, bo mimo słabego oznakowania, trasa wiedzie po wałach powodziowych wzdłuż Warty, głównie przez rozległe łąki.
|
Początek Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego za Uniejowem
|
Przyjemnie, utwardzonym wałem, z dala od dróg, dojechałem do Koła. Samo miasto, znane z ceramiki sanitarnej, nie oferuje nadzwyczajnych zabytków. Pojechałem na zachód od miasta zobaczyć ruiny XIV-wiecznego zamku, położonego nad samą Wartą, ale trwały tam prace remontowe, a teren był ogrodzony siatką. Dalsza droga wałami nad rzeką była niemożliwa, więc wjechałem na krajówkę nr 72 i tak dojechałem do Konina, w którym, podobnie jak w Kole, też niewiele znalazłem do oglądania.
|
Nietrudno się domyślić - Konin
|
Pokręciłem się po rynku i równym tempem, po szosie, przejechałem 70 km, jakie dzieliły mnie od Miłosławia, miasta leżącego na Nadwarciańskim Szlaku św. Jakuba. Biwak zrobiłem sobie nad jednym z miłosławskich stawów.
Dzień 3 Miłosław - Poznań (Przeźmierowo) 91 km
Po dwóch dniach i trzystu kilometrach zdecydowałem się na spokojniejszy dzień. Bez pośpiechu spakowałem się rano, zrobiłem zakupy na śniadanie i resztę dnia, po czym pokręciłem się po mieście. Liczący 3,5 tysiąca mieszkańców Miłosław ma bogatą historię sięgającą XIV wieku. Dość powiedzieć, że był ważnym ośrodkiem protestanckiej Reformacji, a w wyniku zaborów zostało przyłączone do Prus. W Miłosławiu warto zwiedzić park miejski, w którym znajduje się pomnik Juliusza Słowackiego. Podczas odsłonięcia pomnika w 1899 przemówienie, znane jako Mowa polska, wygłosił Henryk Sienkiewicz.
|
Pomnik wieszcza w parku w Miłosławiu
|
Ponieważ trzeciego dnia podróży w ogóle się nie spieszyłem, pierwszy postój zrobiłem już po 20 km, w Środzie Wielkopolskiej, mieście lokowanym w XIII wieku. Pokręciłem się po rynku, gdzie, bez większego wahania, zatrzymałem się w kawiarni Wiedeńskiej na sernik z kawą. Smakował zabójczo.
|
Wiedeński wystrój kawiarni Wiedeńskiej w Środzie Wielkopolskiej
|
Potem wybrałem się nad jezioro Średzkie na obrzeżach miasta, z bardzo ładnie zagospodarowaną plażą. Byłem jedynym plażowiczem - skorzystałem z możliwości kąpieli, choć temperatura wody nie zachęcała do zanurzenia się. Przyszedł też czas na małe pranie. Jak to w drodze.
|
Tłumów na jeziorem Średzkim nie było
|
Kolejne kilometry w stronę Poznania pokonałem mało uczęszczanymi drogami. Dopiero zbliżając się do stolicy Wielkopolski ruch gęstniał coraz bardziej. Na szczęście nie trwało to długo, od Szczepankowa znów zrobiło się spokojnie. Przez Kobylepole dojechałem nad Maltę.
|
Jezioro Malta w Poznaniu
|
Tak w ogóle, to nie miałem szczęścia z wiatrem, jego kierunek zmieniał się, jak na złość, wraz z kierunkiem jazdy. Jak jechałem na północ, z Częstochowy do Koła, wiało oczywiście z północy. Gdy ruszyłem w stronę Poznania wiatr zmienił się na północno-zachodni. Fakt, nie do końca prosto w twarz, ale gdy mocno wieje to wiadomo jak się jedzie.
Ponieważ wciąż miałem dużo czasu objechałem jezioro Maltańskie, po czym ruszyłem zapoznać się z poznańską Wartostradą, by ostatecznie, przez zabytkowe centrum miasta, dojechać do Przeźmierowa. Miałem tam zamówiony nocleg dzięki uprzejmości grupy Kawałek trawnika dla podróżnika. Wspaniała inicjatywa -są ludzie dobrej woli, którzy za darmo udostępniają przydomowy trawnik na kampera albo namiot.
|
Rynek w Poznaniu
|
Dzień 4 Przeźmierowo - Piła 131 km
Jazda bez śniadania nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale przyznam, że w podróży pierwszy posiłek jem dopiero po kilku godzinach. Niezdrowo, ale mam wrażenie, że lepiej smakuje. Tak więc śniadanie, niezbyt wyszukane - kiełbasę z chlebem - zjadłem po 40. kilometrach, w Szamotułach. Po takim obiadośniadaniu (skoro jest obiadokolacja, to może być obiadośniadanie) następnym postojem musiała być przerwa na deser. W historycznym Czarnkowie, piastowskim grodzie, który powstał w XI w., zawitałem do kawiarni Kofeina, gdzie uraczyłem się znakomitym cappuccino
|
Istnieją poważne wątpliwości czy podkanclerz Janko z Czarnkowa urodził się w Czarnkowie
|
Kolejny przystanek zrobiłem w ładnie zagospodarowanym kompleksie wypoczynkowym z plażą w Trzciance, nad jeziorem
Sarcze. Za wcześnie było na biwak, ale za to nastała odpowiednia godzina na obiadokolację (po wcześniejszym obiadośniadaniu), na którą złożyły się kiełbaski kupione w Szamotułach, odgrzane na mojej znakomitej czeskiej kuchence marki Pinguin.
|
Piknik pod wiatą w Trzciance
|
Generalnie za Poznaniem Transwielkopolska Trasa Rowerowa podobała mi się dużo bardziej niż jej odcinek południowy. Do Szamotuł prowadzi asfaltowa ścieżka oddzielona od szosy., do Czarnkowa szutry i nieuczęszczane drogi, a do Trzcianki niemal puste szosy.
|
Puste szosy między Czarnkowem i Trzcianką
|
Dzień 5 Piła-Szczecinek 104 km
Każdego dnia TTR podobała mi się coraz bardziej. Za Piłą, po 11 kilometrach, zatrzymałem się nad pustym i zamglonym jeziorem Płocie w Płotkach i pożałowałem, że nie rozbiłem się właśnie tam. Dalej biegnie leśnymi drogami, wprost wymarzonymi do podróży rowerem. W Skórce postanowiłem nieco zmienić trasę, żeby pojechać do Złotowa. Dlaczego tam? A dlatego, że dwoje krakowskich przyjaciół pochodzi z tego miasta. Ponieważ nazwa Złotowa przewijała się podczas towarzyskich rozmów pomyślałem, że skoro znalazłem się w okolicy, to zobaczyć jak wygląda ich rodzinne miasto.
|
Złotów centrum
|
Złotów początkowo nazywał się Welatow; ta nazwa pojawiła się w 1370 w kronice wspomnianego juz Janka z Czarnkowa. Złotów złupili najpierw Krzyżacy, potem Szwedzi, a po I rozbiorze znalazł się w zaborze pruskim. Do Polski należy ponownie od 1945 r.
Po niecałych 20 km za Złotowem wróciłem na Trasę Transwielkopolską, która nieuczęszczanymi szosami i szutrami w lasach doprowadziła mnie do miasteczka Okonek. Za nim rozpoczął się ostatni, ale za to najpiękniejszy jej fragment, wytyczony wyłącznie w lesie.
|
Cudowna szutrówka w lasach za Okonkiem
|
Jadąc TTR-ką absolutnie koniecznie trzeba zatrzymać się koło rezerwatu Wrzosowiska, utworzonego w 2008 r. na dwustu hektarach po dawnym poligonie. Jakże cieszy, że latają tam ptaki, nie granaty.
|
Kiedyś poligon, dziś rezerwat wrzosowisk
|
Trasę Transwielkopolską pożegnałem, co logiczne, na granicy województw wielkopolskiego i zachodniopomorskiego. Niemal do samego Szczecinka miałem wrażenie, że poruszam się po dawnych terenach wojskowych. Bo jak wytłumaczyć, że ni stąd, ni zowąd, w środku lasu, znajduje się droga ułożona z betonowych płyt, która kończy się...
płytą lotniska.
|
Takie niespodzianki po drodze
|
Dzień skończyłby się banalnym spaniem w namiocie w Szczecinku na terenie jednej z parafii, gdyby nie fakt, że na kolację poszedłem do restauracji
Tu Wenecja. Nie pamiętam, bym w ostatnich latach zjadł tak doskonałą pizzę jak w tym lokalu. Pizza, cudowne tiramisu i aromatyczne espresso wypełniły mnie szczęściem.
Dzień 6 Szczecinek-Darłowo 124 km
Wiedziałem, że tego dnia dojadę nad morze, wiedziałem, że miałem za sobą jakieś 630 km, nie wiedziałem za to, że, licząc w dniach, nie kilometrach, był to półmetek mojej wycieczki. Druga jej połowa zaczęła się od zwiedzania malowniczego Szczecinka i objazdu zjawiskowego jeziora Trzesiecko, nad którym, a konkretnie na Mysiej Wyspie, nie tylko zjadłem śniadanie, ale i wykąpałem się i zrobiłem pranie. Tyle radości w jednym miejscu.
|
Na Mysiej Wyspie w Szczecinku. Kąpiel, pranie i śniadanie
|
Dalej próbowałem jechać trasami rowerowymi znalezionymi w aplikacji Mapy.cz, które figurują jako TR2 i TR3. Prowadzą one jednak po bardzo piaszczystych drogach, zbyt piaszczystych jak na mój rower, więc w Skotnikach zjechałem na szosę nr 11 i pomknąłem na północ.
|
Pięknie, ale zbyt piaszczyście. Nie dałem rady jechać
|
Zatrzymałem się na deser i kawę w Bobolicach, miasteczku o ciekawej historii - w jego okolicach osiedliło się wiele rodzin czeskich husytów wypędzonych z ojczyzny przez Habsburgów w XVII w.
|
XIX-wieczny neogotycki kościół Wniebowstąpienia NMP w Bobolicach
|
Drogę do Darłowa, gdzie zaplanowałem nocleg,przebyłem mniej uczęszczanymi szosami, gdzie trudno o jakieś atrakcje. Bardzo przyjemne chwile przeżyłem gdy dojechałem do pierwszego drogowskazu oznajmującego, że oto znalazłem się na nadmorskiej R10.
|
Pierwsze spotkanie z R10. Znalazłem się prawie nad morzem
|
Słońce chyliło się ku zachodowi gdy rozbiłem namiot na kempingu
Róża Wiatrów w Darłówku, na którym oprócz mnie stał tylko jeden kamper. Po gorącym prysznicu, pierwszym od trzech dni, pojechałem do miasta, gdzie z przyjemnością pochłonąłem dużą porcję kebaba. Radość wyjścia nad morze zostawiłem sobie na rano, w ciemnościach i tak niewiele bym zobaczył.
|
Pusty kemping w Darłowie
|
Dzień 7 Darłowo-Rowy 74 km
No i stało się! Spotkanie z morzem w porcie w Darłowie po sześciu dniach jazdy i 750 kilometrach. A gdy nacieszyłem się widokiem wody po horyzont, zrobiłem zakupy i usiadłem na falochronie z drożdżówką i maślanką. Najlepsze śniadanie w podróży.
|
Rower i morze. Euforia
|
Pierwsze trzydzieści kilometrów za Darłowem to czysta radość - wspaniała pogoda i równie cudowne widoki. Doskonale oznakowana R10 prowadzi linią brzegu aż do Jarosławca, gdzie odbija od Bałtyku w stronę jeziora Wicko, omijając w ten sposób poligon wojskowy. Nad morze wróciłem w Ustce. Przy tej okazji nie sposób nie wspomnieć o kontraście między trasą R10 w obu województwach. Sielanka kończy się już na wjeździe do pomorskiego.
|
Asfalt kończy się na granicy województw. Ciąg dalszy w lesie
|
Mimo czasem gorszego oznakowania szlak jest niezwykle przyjemny, prowadzi leśnymi i polnymi drogami. Trochę trzęsie na płytach betonowych.
|
Słowiński Park Narodowy. Betonowe płyty i przepiękne pejzaże
|
Dzień skończył się przemiłym akcentem. Tuż przed Rowami zapytałem panią zbierającą owoce dzikiej róży czy nie zna jakieś taniego noclegu (liczyłem na kwaterę, agro itp.). Powiedziała, że może zaproponować pokój w mieście, wsiadła na rower i pojechaliśmy w stronę Rowów. Jakież było moje zdziwienie gdy dojechaliśmy do.. luksusowego apartamentowca przy samej plaży. Wspomniany "jakiś pokój" okazał się eleganckim apartamentem z pełnym wyposażeniem, za który właścicielka zażądała jedynie symbolicznej opłaty. Moja wdzięczność nie znała granic. Są jeszcze dobrzy ludzie na ziemi. Alicjo, dziękuję.
|
Luksusowy apartament i zachód słońca jak marzenie
|
Dzień 8 Rowy-Żarnowiec 103 km
Poranki bez zwijania namiotu są łatwiejsze. Rano wyskoczyłem zaopatrzyć się na drogę i na śniadanie. Z paczki dziesięciu jajek cztery usmażyłem, zaś pozostałe sześć ugotowałem na twardo (wystarczyło na kolejne dwa dni). Po obfitym śniadaniu i pożegnalnej kawie z Alicją ruszyłem na jeden z najpiękniejszych odcinków R10 wspaniałą ścieżką, którą mija się jeziora Gardno i Dołgie Wielkie. Przy obu zbudowane są platformy widokowe pozwalające na obserwację przebogatej fauny. Patrząc na kormorany po raz kolejny przekonałem się, że warto było zabrać lornetkę.
|
Jezioro Dołgie Wielkie - widok z platformy
|
Kolejnym punktem nie do pominięcia jest XIX-wieczna
latarnia morska w Czołpinie, położona na wydmie w Słowińskim Parku Narodowym. Z 25-metrowej latarni widać słynne ruchome wydmy, ogromne połacie piachu w nadbrzeżnych lasach.
|
Położona na wydmie latarnia w Czołpinie
|
Dla osoby nawet tylko trochę obeznanej z R10 nazwa Kluki wiele mówi. Celowo chciałem uniknąć bagna i błota więc ominąłem to miejsce asfaltem przez Główczyce. A skoro znalazłem się na stosunkowo mało uczęszczanej drodze postanowiłem nie jechać na północ do Łeby tylko kontynuować drogę na zachód w stronę Zatoki Puckiej. I tak zeszło ponad 60 km - równym tempem, po asfalcie szos. Korzyść była taka, że doładował mi się telefon. Przydała się ładowarka.
Myślałem, że dojadę do R10 w okolicach Krokowej, ale nie zdążyłem i dzień ostatecznie zakończyłem w Żarnowcu. Jeżdżenie we wrześniu ma wiele zalet, przede wszystkim puste trasy rowerowe, co nad morzem jest absolutnie nie do pomyślenia w sezonie. Wadą jednak jest krótszy dzień, bo w zasadzie już około 18 trzeba rozglądać się za noclegiem.
|
Słońce się chowa nad jeziorem Żarnowieckim
|
Dzień 9 Żarnowiec-Hel-Jastarnia 89 km
Na R10 wjechałem za Krokową gdzie zaczyna się bardzo dobra ścieżka zbudowana na nasypie wąskotorówki Krokowa-Swarzewo. Po 30 kilometrach znów znalazłem się nad morzem, we Władysławowie.
|
Nowiuteńkie wiaty przy ścieżce Krokowa-Swarzewo
|
Nie można powiedzieć, że plaża we Władku świeciła pustkami, ale nie ma żadnego porównania z tłokiem w sezonie. Podobnie było w mijanych nadmorskich kurortach, Darłowie, Ustce, Jarosławcu czy w Rowach.
|
Na plaży we Władysławowie
|
Przypuszczam, że jazda rowerem po Półwyspie Helskim w sezonie jest dużym wyzwaniem - pełno samochodów i rowerzystów, skoro we wrześniu, w połowie tygodnia ruch był nadal całkiem spory. I to mimo faktu, że mijane po drodze kempingi i szkoły windsurfingu już zapadły w sen oczekując kolejnego sezonu. O półwyspie nie ma co za bardzo się rozpisywać, bo nazwy miejscowości takich jak Chałupy, Kuźnica, Jastarnia, Jurata, są wszystkim dobrze znane. Mimo września w mieście Hel sezon jeszcze trwał. Budki z goframi i porażającą tandetą nadal były oblegane przez turystów.
|
Miasto Hel. Dalej się nie da
|
Na krańcu Helu trochę się wzruszyłem świadomością, że oto dojechałem do symbolicznego krańca Polski, z którego pozostaje już tylko droga powrotna. Na dodatek, aplikacja Strava nie gdzie indziej jak na samym cyplu, w helskim porcie, pokazała tysięczny kilometr. W sumie nieważne, czy było to dokładnie tysiąc, czy 950 albo tysiąc ileś. Zadowolony, powoli ruszyłem do Jastarni, gdzie miałem zamówiony nocleg. Ostatni nocleg tej wyprawy.
|
Tu licznik pokazał tysiąc kilometrów
|
Dzień 10 (ostatni) Jastarnia-Gdynia 82 km
Zanim dojechałem do dworca Gdynia Główna Osobowa jeszcze sporo się wydarzyło ponieważ zaskoczyła mnie bardzo ładna ścieżka wzdłuż wybrzeża Zatoki Puckiej, przez Swarzewo, Puck, Rzucewo, rezerwat Beka.
|
Nad Zatoką Pucką
|
Na rynku w Pucku zrobiłem przerwę na kawę, a w rezerwacie Beka znów wyciągnąłem lornetkę, żeby popatrzeć na ptaki. Ścieżka niemal przez cały czas biegnie brzegiem morza. Za rezerwatem Beka jest już mniej przyjemnie. Do Gdyni dojechałem jakimiś dziwnymi drogami, gubiąc po drodze R10.
|
Rynek w Pucku
|
Pokręciłem się trochę po mieście, a to po Nadbrzeżu Prezydenta, a to promenadą aż do Polanki Redłowskiej, po czym pojechałem na obiad, po czym wróciłem nad Zatokę na ostatnią kąpiel w morzu. A potem tylko ostatni fragment drogi - do dworca PKP. I to był ostateczny koniec.
|
Gdynia Główna Osobowa czyli koniec podróży
|
PODSUMOWANIE
Gdy sezon wcześniej zaczynałem przygodę z sakwami nie przypuszczałem, że rok później zapędzę się aż nad morze. Jak na razie to dla mnie rekord. Ale nie liczba kilometrów, ani dni spędzonych w podróży nie są najważniejsze, lecz sama wędrówka. Co z niej zapamiętałem? Po pierwsze, zmieniające się krajobrazy, od pól nad Wartą, przez jeziora w Zachodniopomorskiem, aż do wód Bałtyku. Piękna jest ta nasza Polska. Niby ją znam, a jednak wciąż odkrywam ją na nowo.
|
Jesień w parku zamkowym w Krokowej, dawnej posiadłości rodziny von Krockow
|
Po drugie, przebywanie z samym sobą. Ktoś powie - po co komu samotność, ja odpowiem - nie nudzę się ze sobą. Przy czym zapewniam, że nie jestem samotnikiem i chętnie wróciłem do domu. Po trzecie, ta podróż odkryła przede mną nowe możliwości i zachęciła do planowania kolejnych wypraw. Kto wie, może w kolejnym, trzecim sezonie wypraw z sakwami, pojadę jeszcze dalej i dłużej?
|
Dokąd los poprowadzi w kolejnym sezonie? |
Miałem dużo szczęścia zarówno z pogodą, jak i ze sprzętem, bo i jedno, i drugie spisało się na medal. Bardzo przydatna okazała się kuchenka, mniej więcej co drugi dzień odgrzewałem sobie risotto, czy kawałek kiełbasy. Sprawdziła się też ładowarka podłączona do dynama w piaście koła, podczas dłuższych odcinków asfaltem nieźle doładowała telefon. Na kolejną dłuższą wyprawę zabiorę dokładnie wszystko to samo, co miałem teraz.
|
Tak to mniej więcej wyglądało. 15-24 września 2020 r.
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz