DZIEŃ 8 Sugry – Chełm 117 km
To był szczególnie długi dzień i długi dystans. Z żalem
opuściłem miejsce nad Bugiem, chętnie bym tam został na cały dzień. Po co? Po
nic. Po to, by siedzieć i patrzeć jak płynie rzeka.
|
Sugry. Niezmącona cisza
|
|
Zauroczył mnie ten piach nad Bugiem
|
Pierwszy postój zrobiliśmy niedaleko miejscówki moich
marzeń. Zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym Wiata flisacka, gdzie według
pierwotnych planów mieliśmy nocować. Na szczęście Asia i Patrycja jednoznacznie
optowały za Sugrami. Wiata flisacka jest po prostu gminną wiatą, z darmowym
polem biwakowym i niezłym dostępem do rzeki. Gdybym nie znał miejsca naszego
ostatniego noclegu powiedziałbym, że miejscówka całkiem dobra. Miejsce to
szczyci się historią sprzed trzystu lat – z portu w Kurzawce wypłynął Tadeusz
Kościuszko w podróż do Stanów Zjednoczonych, o czym informuje pamiątkowa
tablica.
|
Pole namiotowe przy wiacie flisackiej w Kurzawce
|
Jako że czekała nas wyjątkowo długa droga postanowiliśmy
odpocząć nad jeziorem Białym, wykąpać się, ugotować obiad. Cóż za
rozczarowanie! Nad jeziorem tłumy jak na plaży w Mielnie lub Władysławowie, o
znalezieniu w miarę spokojnego i niezatłoczonego miejsca na krótki biwak nie
było co marzyć.
|
Nad jeziorem Białym tłumy jak na bałtyckich plażach
|
Cóż było robić – wskoczyliśmy na chwilę do jeziora, żeby się
ochłodzić i odświeżyć i po dosłownie kilku minutach pojechaliśmy wzdłuż jeziora
na MOR, na którym zrobiliśmy obiad nie niepokojeni przez hałaśliwe towarzystwo.
Kuskus z sosem smakował znakomicie.
Kolejny przystanek był nie tyle miejscem odpoczynku, co
zadumy nad ludzkością: były obóz koncentracyjny w Bełżcu. Choć mam swoje lata
wciąż nie rozumiem jak to możliwe, że opętani ideologią ludzie w sposób
zaplanowany i systematyczny wyniszczają innych ludzi. Tylko dlatego, że są
inni, mają inny kolor skóry, inne obyczaje, wyznają inną religię. Czy kiedyś
skończy się ten obłęd?
|
Muzeum - miejsce pamięci w Bełżcu
|
Z Bełżca do Chełma zostało nam jeszcze sporo kilometrów, a
upał tego dnia, jak podczas całej wycieczki, wcale nas nie oszczędzał. Dlatego
zatrzymywaliśmy się nad wodą wszędzie tam, gdzie istniała możliwość kąpieli.
Tak więc po trzydziestu kilometrach znaleźliśmy ochłodę i orzeźwienie w miejscu
o zaskakującej nieco nazwie Plaża Pompka w Woli Uhruskiej. Szybka kąpiel, chwila relaksu i w
drogę.
|
Kolejny przykład gminnej plaży i kąpieliska
|
Do schroniska młodzieżowego w Chełmie dojechaliśmy sporo po
dwudziestej, więc natychmiast po zameldowaniu poszliśmy na kolację do pierwszej
napotkanej restauracji na rynku. I znów dokonaliśmy świetnego wyboru. Wraz z
doskonałą pizzą wróciły siły i dobry nastrój. W schronisku mieliśmy dla siebie
cały ogromny dziesięcioosobowy pokój.
|
Schronisko PTSM w Chełmie. Świetny nocleg na niewielkie pieniądze
|
DZIEŃ 9 Chełm – Kaczórki 87 km
Stało się to, co w końcu musiało się stać – deszcz. Drobna
kaszka towarzysząca nam gdy opuszczaliśmy schronisko, zmieniła się w potężną
ulewę. Schronienie znaleźliśmy w przesympatycznej kawiarni Zorza przy kinie…
Zorza. Przy wybornym cappuccino i ogromnych porcjach tiramisu przeczekaliśmy
niepogodę.
Wyjazd z Chełma z pominięciem szlaku Green Velo okazał się
bardzo dobrym wyjściem. Malowniczą ścieżką nad rzeczką Uherką opuściliśmy
miasto za zalewem Żółtańce.
Kolejne kilometry do Krasnegostawu, gdzie planowaliśmy
postój na obiad, przebiegły a to po ścieżce, a to mało uczęszczaną drogą
asfaltową. Cały czas wisiały nad nami ciężkie granatowe chmury grożące deszczem
w każdej chwili.
|
Deszczowy przystanek na przystanku
|
Na obiad w Krasnymstawie poszliśmy do wyszperanego przez
Asię baru, który pamięta czasy świetności miasta, gdy zapewne połowa jego
mieszkańców pracowała w tutejszej spółdzielni mleczarskiej.
Stołówka pod świerkami funkcjonowała niegdyś jako stołówka osiedlowa czy coś takiego. W każdym razie
zjedliśmy ogromne dwudaniowe porcje, oczywiście z kompotem, płacąc naprawdę
niewielkie pieniądze.
Zaraz po obiedzie przypomniał o sobie deszcz. Dobre pół
godziny spędziliśmy pod sklepem. Niewielki daszek ledwie nas chronił.
|
Deszcz trzeba po prostu przeczekać
|
Na rynku w Krasnymstawie zaatakowała nas… głupawka. Czy to
ze zmęczenia drogą, czy z powodu niepewnej pogody, zaczęliśmy narywać film
reklamowy dla Spółdzielni Mleczarskiej w Krasnymstawie, płacząc przy tym ze
śmiechu. W roli głównej Asia, Patrycja, rzeźba założyciela Spółdzielni oraz
butelka maślanki marki Krasnystaw. Efekty sesji poniżej
😀
Po drodze nie obyło się bez niespodzianek. Okazało się, że
deszcze zamieniły w nieprzejezdne błoto drogę z Widniówki do Tarnogóry.
Musieliśmy wrócić sześć kilometrów, nadrobić kolejnych kilka, by asfaltową
drogą spokojnie dojechać do Tarnogóry, do której mieliśmy raptem dwa kilometry.
|
Po deszczu droga zmieniła się w nieprzejezdne błotnisko
|
Zmęczeni drogą i deszczem dojechaliśmy na pole namiotowe w Kaczórkach, nad
zalewem Nielisz. Namioty stawialiśmy w tempie ekspresowym – nadciągała ogromna
burza z piorunami. Lało strasznie a pioruny strzelały jak armaty na poligonie.
Gdy deszcz się uspokoił zrobiliśmy kolację w pobliskiej wiacie. Po czym znów
zaczęło lać. Praktycznie do rana.
|
Nad zalewem Nielisz
|
DZIEŃ 10 Kaczórki – Zwierzyniec 72 km
Tego dnia mocno zjechaliśmy z Green Velo. Chcieliśmy wpaść
do Szczebrzeszyna, potem do Zamościa, by dzień zakończyć w Zwierzyńcu, wracając
na szlak.
Planując trasę popełniłem błąd. Prawdę mówiąc nie wiem czemu
wyznaczyłem trasę do Szczebrzeszyna, bo jechać po to, by na rynku zobaczyć
świerszcza, który „brzmi w trzcinie”? A potem tłuc się średnio ciekawą
asfaltówką do Zamościa?
|
W Szczebrzeszynie Asia brzmi w trzcinie...
|
Zamość sam w sobie wart jest odwiedzenia, bezsprzecznie.
Problem leży jednak w możliwości dojazdu rowerem. Trasa ze Szczebrzeszyna
początkowo wiedzie spokojną drogą, za to ostatnie kilometry to mocno
uczęszczana droga krajowa. Trasa z Zamościa do Zwierzyńca też nie należy do
najciekawszych. Przez wiele kilometrów trzeba jechać ni to ścieżką, ni to
chodnikiem, i dopiero za Obroczą droga staje się mniej uczęszczana. Nie dziwi
mnie więc, że Green Velo omija Zamość -
do miasta nie ma jak dojechać rowerem bez narażania się jazdę ze sznurem
pędzących samochodów.
|
Troje cyklistów na zamojskim rynku
|
Jako że Zwierzyniec położony jest na terenie parku
narodowego nocowanie na dziko nie wchodziło w grę. Zatrzymaliśmy się na
kempingu. Ku uciesze Asi i Patrycji znów była ciepła woda na prysznic i pranie,
co nie zmieniało faktu, że zmęczenie i znużenie drogą wyraźnie dało znać o
sobie tego dnia.
|
Ciepła woda, sklep obok kempingu - luksus
|
DZIEŃ 11 Zwierzyniec – Jarocin 89 km
Dzień zaczęliśmy od zwiedzania Zwierzyńca: kaplicy na wodzie
i malowniczego parku ze stawami. Przed wyruszeniem na trasę chcieliśmy się
napić kawy w Browarze Zwierzyniec ale przyjechaliśmy za wcześnie. Zajęty
rozmowami ze sobą personel poinformował, że „czynne od 10:00”. Była 9:55. Żadne
„zapraszamy za pięć minut”, czy „podamy za chwilę”. Zamiast smaku kawy,
poczuliśmy niesmak nieuprzejmości.
|
Mniej znany aspekt Zwierzyńca - park na tyłach browaru
|
Za Zwierzyńcem odbiliśmy od głównego szlaku Green Velo,
który prowadzi przez Roztocze do Przemyśla, i skierowaliśmy się na łącznik
prowadzący bezpośrednio do Rzeszowa, planowanego celu podróży. Praktycznie do
samego Jarocina czyli niemal 90 km jechaliśmy drogami asfaltowymi o niewielkim
natężeniu ruchu.
|
Równy asfalt, znikomy ruch
|
Upał nie przestawał dokuczać. Po trzydziestu kilometrach
zatrzymaliśmy się na dłuższy postój nad Zalewem Bojary, na skraju Biłgoraju.
Kąpiel, duże zapiekanki a potem lody. Tego nam trzeba było, by ponownie
zmierzyć się z drogą.
A potem zdarzyło się coś, co daje odpowiedź na pytanie dość
zasadnicze: po co to wszystko, po co jechać, męczyć się? Odpowiedź: by zdarzały
się historie jak ta w… Było to tak. W wiejskim sklepie kupiliśmy trochę
jedzenia, zamierzaliśmy zatrzymać się na posiłek przy wiacie. Asia i Patrycja
pojechały, ja ruszyłem spod sklepu po kilku minutach. Z chodnika zawołał do
mnie mężczyzna: - Zapraszam na kawę, przyjedźcie, prowadzę tu MPR dla
rowerzystów. Wiedziałem, że chodzi o tzw. Miejsca Przyjazne Rowerzystom,
miejsca noclegowe akredytowane przez Green Velo. – Niech pan zawoła koleżanki,
zapraszam. „Koleżanki” w międzyczasie dojechały do pobliskiej wiaty, ale
chętnie przyjęły zaproszenie. – No dobrze, zobaczymy. Nie przypuszczaliśmy, że
za chwilę znajdziemy się w najbardziej nieoczywistym miejscu naszej podróży.
|
To, co na zewnątrz nie zapowiada tego, co wewnątrz
|
Mam kłopot, żeby opisać Chatę Kulińskiego w HucieKrzeszowskiej, jest chyba zbyt… eklektyczne. Bo jak połączyć luksusowy
pensjonat, hotelowe wyposażenie i domową mini-galerią, a wszystko za drzwiami o
fasadą, która w żaden sposób nie zapowiadała wnętrza. Pierwsze pomieszczenie:
stół bilardowy. Stamtąd drzwi do części gościnnej.
Kolejna sala: trzy długie
stoły nakryte obrusem wiszącym do ziemi, ustanowione w podkowę. Krzesła
wystawne, obite elegancką tapicerką. Na pewno bardzo wygodne. Na drewnianych
ścianach wiszą obrazy; potem się dowiadujemy, że gospodarz maluje. Dalej
szeroki korytarz do następnej sali, w nim po prawej stronie przeszklona lada
gotowa na przyjęcie ciast i deserów. Tak sądzę, ponieważ po lewej stronie
korytarza, naprzeciwko lady, stoją filiżanki i kubki odwrócone w
charakterystyczny sposób spodami do góry, jak w hotelowych restauracjach. Jest
ich pięćdziesiąt, może więcej. Plus cukiernice, pudełka z herbatami, łyżeczki.
I kolejna sala, o charakterze trochę myśliwskim, a trochę rustykalnym. W jednej
ze ścian, przy stole, wmurowany piec opalany drewnem. – Można upiec pizzę, albo
coś innego, mówi gospodyni z uśmiechem, który towarzyszył jej przez cały czas
naszych godzinnych odwiedzin. Jej bawełniana koszulka w błękitnym kolorze
żartobliwie prowokuje napisem: Ładnej we wszystkim ładnie. Ależ oczywiście, że tak!
Na drewnianych krzesłach lisie skóry zamiast tapicerki. –
Kolega, hodowca lisów, zakochał się w pani, która postawiła ultimatum: albo ja,
albo lisy, wyjawił tajemnicę gospodarz. Wokół sali na półkach stoją alkohole,
nie przesadzę, że chyba z całego świata. Pytam gospodarza nie oczekując
odpowiedzi – Gdybyśmy we dwóch usiedli, ile lat by nam zajęło wypicie tego
wszystkiego?
Gospodarze proponują kawę, herbatę, piwo, coś mocniejszego. Pijemy,
przegryzamy kupione w sklepie cebularze, rozmawiamy: gospodarz służył w wojsku
w Krakowie, syn zdobył szereg medali w biegach przełajowych. Na koniec robimy
zdjęcia. Na pewno zostalibyśmy na nocleg gdybyśmy przyjechali później. Takie to
niespodzianki czyhają w podróży. Dla nich warto jechać przed siebie i tylko
mieć nadzieję, że coś nieoczywistego się wydarzy. Miłego, oczywiście.
Dalsza droga, jak droga, zaprowadziła nas nad zalew w
Jarocinie, kolejną dziką miejscówkę z gminną plażą i pomostem. Gmina wybudowała
nawet nieco kuriozalną „świątynię dumania”, jakby na wzór arystokratycznych
zespołów pałacowych, którym nieodłącznie towarzyszyły parki ze stawami i
właśnie takimi miejscami do medytacji i refleksji. Kąpiel w niezwykle ciepłej
wodzie zalewu przyniosła ochłodę.
|
Chwila zadumy...
|
Potem udaliśmy się na zakupy – obładowani
smakołykami wróciliśmy na teren nad zalewem, zrobiliśmy kolację i rozbiliśmy
namioty. W nocy spadł ogromny deszcz.
|
Nawet biwakując jemy po królewsku
|
DZIEŃ 12 Jarocin – Rzeszów 71 km
Poranna decyzja zmieniła pierwotny plan, który zakładał
kontynuację jazdy Green Velo do Rzeszowa przez Leżajsk i Łańcut, czyli dwa dni jazdy. Po śniadaniu
ruszyliśmy najkrótszą drogą do Rzeszowa, by tam złapać pociąg do Krakowa. Zmęczenie, znużenie...
|
Pożegnanie z Green Velo w Ulanowie
|
W
Rzeszowie na rynku zajrzeliśmy do najlepszego kebaba w mieście: Dara
kebab, na rynku. Smaczny akcent końcowy tej wyprawy.
|
Rzeszów wita
|
PODSUMOWANIE
Powtórzę raz jeszcze: Green Velo jako całość to najciekawszy
i najlepiej oznakowany długodystansowy szlak rowerowy w Polsce. Idealna
propozycja dla tych, którzy chcą pojeździć dłużej niż tydzień. W 2020 przejechałem kawałek Polski kombinowanymi trasami, a nawet poza szlakami
rowerowymi. Przez dziesięć dni często musiałem sięgać po nawigację, bo albo
trasa praktycznie była praktycznie pozbawiona znakowania (wschodnia część
Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego), albo musiałem kombinować, by połączyć
jeden szlak z drugim (północny odcinek Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej z
nadmorską rowerostradą R10). Pomarańczowe tabliczki z logo Green Velo dają
luksus jazdy niemal bez konieczności kontrolowania trasy. Prowadzą jak po
sznurku.
|
Na Green Velo nieczęsto sięgałem po nawigację
|
Po jedenastu noclegach utwierdziłem się w przekonaniu, że po
stokroć wolę miejscówki na dziko niż zorganizowane kempingi czy pola namiotowe.
W wyszukiwaniu miejsc na noclegi bardzo przydatne okazały się Mapy.cz, a także
grupy FB: Grupa biwakowa i Karawaning miejscówki na dziko. Opisy miejsc były bezcenne.
|
Miejscówki na dziko są najlepsze
|
Planując kolejne wyprawy zwrócę uwagę na fakt,
że gminne plaże mają owszem wiele zalet – plażę właśnie, wiatę, infrastrukturę
– ale często są miejscem spotkań miejscowej młodzieży. To że mają gdzie się
zebrać jest ze wszech miar dla nich dobre, szkoda tylko, że
nie potrafią zapanować nad akceptowalnym
poziomem hałasu, ani nad językiem. Często się zdarzało, że gdyby bluzgi usunąć
ze zdań pozostałyby tylko spójniki i znaki interpunkcyjne. Być może dlatego
najcudowniejszymi miejscami były te, zapewniły nam samotność: nad Bugiem i nad
Narwią. Zresztą takie same spostrzeżenia naszły mnie podczas lipcowej wędrówki
z plecakiem szlakiem Tarnów – Wielki Rogacz. Najlepiej mi było w lesie, na
polanie, bez nikogo wokół, najgorszym zaś pole namiotowe nad Jeziorem
Rożnowskim dzięki trzem kompletnie pijanym wędkarzom.
|
Puste pole biwakowe w Biebrzańskim Parku Narodowym
|
Sprzętowo jedynym dodatkiem do wyposażenia w porównaniu z
naszą wspólną wycieczką z Asią na Suwalszczyznę był potężny power bank o
pojemności 30 000 mAh. Sprawdził się znakomicie. Osiem ładowań telefonu
nie zużyło nawet połowy zapasu. Poza tym nadal uważam, że ładowarka rowerowa
jest pożytecznym dodatkiem, nawet jeśli nie zapewnia autonomii energetycznej.
Mój Xiaiomi Redmi 7 miał cały czas uruchomiony moduł gps i aplikację Strava,
aczkolwiek na ogół pracował w trybie offline.
|
Tak to było
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz