Green Velo Augustów-Rzeszów 18-29 lipca. Tysiąc kilometrów szlakiem wschodnim. Część 2/3

DZIEŃ 4 Supraśl – Rudnia 95 km

Tego dnia znów dużo się działo, ale bez przygód technicznych.

Po braku kolacji poprzedniego dnia, dla pocieszenia, zjedliśmy porządne śniadanie rozkoszując się przepięknym widokiem na bagna i łąki na obrzeżach Supraśla, co widać na zdjęciu poniżej.

Śniadanie jak marzenie
Nie poszczęściło się nam ze zwiedzaniem dwóch ciekawych miejsc w Supraślu: zamknięte było zarówno muzeum ikon jak i prawosławny klasztor. Wielka szkoda. Klasztor obejrzeliśmy z zewnątrz, a potem pokręciliśmy się po rynku i ruszyliśmy na spotkanie z polskimi muzułmanami, potomkami Tatarów. Do Kruszynian.

Najpierw, przyjemnym i nie męczącym asfaltem dojechaliśmy do miejscowości Królowy Most, znanej z filmu U Pana Boga za piecem. To tam policjanci złapali na radar księdza jadącego rowerem, bo przekroczył dozwoloną prędkość :) Piknik połączony z kąpielą dostarczył sił na dalszą drogę, która nieoczekiwanie okazała się ogromnym wyzwaniem.

Most w Królowym Moście
Otóż od miejsca, w którym opuściliśmy Green Velo w kierunku Kruszynian, zaczęły się piaszczyste drogi, w których co chwilę zakopywały się rowery. Co chwilę trzeba było zsiadać i pchać nasze mocno obciążone pojazdy grzęznące w piachu. Przejechanie, a właściwie przepchanie piętnastu kilometrów zajęło nam prawie trzy godziny.

Niewinnie wyglądająca tarka, a w rzeczywistości piach
Wysiłek jednak opłacał się, bo Kruszyniany to miejsce niezwykłe. Powiedziałbym, że właśnie tam, przy granicy z Białorusią, w malutkiej miejscowości liczącej 83 mieszkańców (wg danych z 2011), w zgodzie, pokoju i duchu tolerancji żyją katolicy, wyznawcy prawosławia i muzułmanie. Tak, muzułmanie. Punktem absolutnie obowiązkowym jest malutki drewniany meczet, o którym w niezwykle barwny i zabawny sposób opowiada jego opiekun i przewodnik Dżemil Gembicki

W środku meczetu
Po odwiedzeniu meczetu na pewno warto wpaść do pobliskiej restauracji Tatarska Jurta prowadzonej przez Dżennetę Bogdanowicz. Nam niestety nie udało się dostać do środka. Z powodu imponującej kolejki głodnych turystów nasze szanse na obiad były bliskie zeru, a czekało nas jeszcze sześćdziesiąt kilometrów do miejsca noclegu.

Dwadzieścia pięć kilometrów dzielące nas do szlaku Green Velo postanowiliśmy przejechać międzynarodową trasą, pełną tirów, ale jednak asfaltową. Na pchanie rowerów nie mieliśmy ani czasu, ani ochoty. Tak więc dojechaliśmy w miarę spokojnie do granicznych Bobrownik, potem kolejne 20 km drogą nr 65, którą z największą radością opuściliśmy w Gródku. Spokojna droga do Rudni nad Zalewem Siemianówka była przyjemnością po ciężkiej drodze do, oraz z Kruszynian.

MOR w Kobylanach - konsultacja trasy
Warto napisać kilka słów o miejscu biwakowym. To jedna z tych kapitalnych inicjatyw miejscowych władz, które budują dla turystów miejsca biwakowe jak to w Rudni: ogromne pole dla namiotów i kamperów, a do tego toalety i łazienki z ciepłą wodą. Teoretycznie płatne, ale ponieważ wjechaliśmy dość późno, a na dodatek od strony lasu, nie spotkaliśmy miejsca, ani osoby, której moglibyśmy zapłacić. Uradowani pierwszym prawdziwym prysznicem podczas tej podróży (właśnie mijał czwarty dzień) i możliwością prania w ciepłej, bieżącej wodzie, rozbiliśmy namioty i przygotowaliśmy kolację na ciepło. Kasza kuskus z sosem curry. Fantazja! 

Uśmiechnięta Patrycji przy kolacji...
DZIEŃ 5 Rudnia – Zalew Bachmaty 87 km

Po świetnej kolacji, doskonałe śniadanie. I jeszcze raz gorąca kąpiel pod prysznicem. Trzeba korzystać, bo kolejne miejscówki dzikie jak wschodnia Polska.

... uśmiechnięta Asia przy śniadaniu

Rano pokręciliśmy się po imponująco dużym polu biwakowym, plaży i ogromnym molo. Wciąż pozostaję pod wrażeniem tej inwestycji. Niech gminy w całej Polsce biorą przykład. 

Zalew Siemianówka plaża Bondary
A teraz – kierunek Białowieża. Bo jak być w Puszczy Białowieskiej i nie odwiedzić Rezerwatu Żubrów i samej Białowieży? To byłby nonsens.

Pierwsza niespodzianka – droga wzdłuż Zalewu Siemianówka. Doskonale oznakowana, asfaltowa początkowo, potem szutrowa. Kolejna to trasa przez park narodowy do samej Białowieży – równiuteńki asfalt, niemal bez ruchu samochodowego. Sama przyjemność.

Do Białowieży dotarliśmy koło trzynastej, akurat na obiad. Wybraliśmy bardzo dobrze – Gospoda pod żubrem. Kuchnia oczywiście regionalna: trzy chłodniki, kiszka ziemniaczana i zapiekane ziemniaki. Potem wycieczka do Zagrody Żubrów, kolejny punkt obowiązkowy. Bo jak nie odwiedzić żubrów będąc w Białowieży? Na podeście, z żubrami w tle, odegraliśmy scenkę recytując nieśmiertelny wiersz Jana Brzechwy: „Pozwólcie przedstawić sobie / Pan żubr we własnej osobie…” Śmiechu było co niemiara.

Pan żubr we własnej osobie
Za Białowieżą ciekawostką może być interesująca cerkiew w Hajnówce. Weszliśmy do środka, w trakcie mszy, w której uczestniczyło zaledwie kilkoro wiernych. Cerkiewny chór przyciągał jak magnes żelazo, nie mogłem wyjść ze świątyni.

Cerkiew w Hajnówce pw. Narodzenia Jana Chrzciciela

Dalsza droga przebiegła po bardzo mało uczęszczanej drodze, przez Hajnówkę do Dubienicz Cerkiewnych, nad zalew Bachmaty. To kolejna dzika miejscówka położona przy gminnej plaży nad tym niewielkim zalewem. Do kolacji rechotały nam żaby i brzęczały komary.

Księżyc w pełni nad Zalewem Bachmaty

DZIEŃ 6 Zalew Bachmaty – Gnojno 96 km

Ten dzień pokazał czym jest wędrówka – splotem nieoczekiwanych zdarzeń. Zaczęło się banalnie: jak to często bywa, w tylną oś roweru Patrycji wkręcił się ekspander. Nic wielkiego, jeśli nie da się go wyciągnąć, zawsze można gumę przeciąć. Nie chciałem sięgać po nóż gdy nie udało mi się odwinąć ekspandera z osi, dlatego postanowiłem odkręcić koło. I co się okazało? Że w serwisie tak mocno dokręcili śruby mocujące koło, że nie byłem w stanie ich ruszyć moim niewielkim kluczem. Potrzebna była porządna dźwignia. Wniosek prosty: trzeba szukać serwisu, niekoniecznie rowerowego, choćby samochodowego, żeby odkręcić śruby, bo co zrobię jak Patrycja złapie kapcia? Pierwszą miejscowością na mapie były Kleszczele, miasteczko, w którym na pewno byśmy się nie zatrzymali. W oczy rzucił się ładny, stylowy dom: Miejski OśrodekKultury, Sportu i Rekreacji Hładyszka

Asia i Hładyszka
Wszedłem, zapytałem o serwis rowerowy. Kiedyś był, teraz zamknięty. Uprzejma pani zaproponowała, że udostępni całą skrzynkę z narzędziami, wystarczyło podejść do małego budynku gospodarczego na tyłach Hładyszki. Klucz piętnastka od długości dwudziestu centymetrów bez problemu poluzował śruby w rowerze. Dziękując za narzędzia zapytałem gdzie w Kleszczelach moglibyśmy napić się kawy. – U nas, mamy dwa stoliki, o tutaj za ośrodkiem, odpowiedziała pani. Odprowadziłem rower, powiedziałem Asi i Patrycji, że w Ośrodku mają kawę i poprosiłem, by mi zamówiły małą czarną. Gdy usiadłem na stoliku stała herbata i dwie kawy o niezwykłym zapachu. – Zamówiłam ci kawę Barbados, powiedziała Asia, - a sobie zieloną herbatę z migdałami. Za chwilę podeszła jeszcze jedna pani z personelu ośrodka. – Nie mamy własnych ciast, ale przyniosłam wam moją drożdżówkę; zjedzcie sobie. I tak oto, w Kleszczelach, przez które byśmy przemknęli bez zatrzymania, ba, nawet nie wiedzielibyśmy, że stoi w nich MOKSiR Hładyszka, i że pracują w nim osoby o niespotykanej wręcz życzliwości, siedzieliśmy przy kawie Barbados, zielonej herbacie delektując się cynamonką ofiarowaną nam przez panią Darię. Dla takich chwil warto podróżować.

Karteczka przyklejona w środku MOKSiR w Kleszczelach
Kleszczele to był dopiero początek niezwykłości, jakich doznaliśmy owego dnia. Zaraz za miasteczkiem, we wsi Czeremcha, wierni pobudowali niezwykłą cerkiew z kopułami w kolorze granatowym. Budowana przez dziesięć lat została wyświęcona w 1997 roku. Ikony do chrzcielnicy napisali uczniowie miejscowej szkoły podstawowej.

Cerkiew w Czeremsze
Zupełnie inny charakter ma cerkiew w Rogaczach: drewniana, XIX-wieczna, malowana na niebiesko. Trafiliśmy do niej podczas odpustu, który, nota bene, niczym nie różni się od „kolorowych jarmarków” znanych mi z wiejskich odpustów. Wata cukrowa, pistolety na wodę i lalki à la barbie to podstawowy asortyment handlowy. Przy kranach z poświęconą wodą („pijcie, na pewno nie zaszkodzi”, mówili nam młodzi mężczyźni) dowiedzieliśmy się, że warto odpuścić piaszczysty odcinek Green Velo („po co pchać rowery?”) i pojechać asfaltową drogą przez Milejczyce i Żerczyce. Tak też uczyniliśmy.

Cerkiew w Rogaczach

I tak dojechaliśmy do Grabarki, najświętszego ze świętych miejsc wyznawców prawosławia w Polsce. Sama cerkiew zadziwia… skromnością, tym bardziej jeśli ją porównać z Jasną Górą. Mam wrażenie, że bunt Jana Husa przeciw bogactwom Kościoła do dziś, po pięciu wiekach, pozostał bez echa.

Święta Góra Grabarka
Za Grabarką pierwsze spotkanie z Bugiem, podczas przeprawy promowej. A wcześniej obiad – kolejne spotkanie z kuchnią Podlasia. Tym razem wybraliśmy czebureki. 

Czebureki w Mielniku nad Bugiem

Krajobrazy Podlasia za Grabarką
I kolejna niespodzianka w postaci rozmowy telefonicznej. Zadzwoniłem do by zarezerwować nocleg w schronisku PTSM w Janowie Podlaskim. Uprzejma pani powiedziała, że ma grupę młodzieży i poleca inne schronisko na szlaku, bliżej, w Gnojnie. – Na pewno są miejsca, nie trzeba rezerwować, wystarczy zadzwonić jak dojedziecie. Uwierzyliśmy na słowo. I warto było bo schronisko PTSM w Gnojnie to nie jest jakieś tam zwykłe schronisko młodzieżowe. 

Schronisko PTSM w Gnojnie

To stylowe, można powiedzieć, ranczo złożone z budynku dawnej szkoły (pokoje sypialne) z przepięknym zadaszonym tarasem, i osobnego budynku z łazienkami. Radość Asi i Patrycji nie miała granic – znów ciepła, bieżąca woda! Nie muszę dodawać, że w schronisku byliśmy zupełnie sami. 

Niezwykłe schronisko w Gnojnie
DZIEŃ 7 Gnojno – Sugry 97 km

Na śniadanie jajecznica podana na normalnych talerzach, którą zjedliśmy normalnymi, czyli nie turystycznymi, widelcami. I herbata w porcelanowym czajniku. Mogliśmy sobie pozwolić na ten luksus, wszak mieliśmy do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię. I jeszcze gorący prysznic na do widzenia. Kolejne spotkanie z ciepłą wodą za cztery dni, w Chełmie.

I jeszcze słowo o Gnojnie. We wsi urodził się aktor Wiesław Kowalski, znany z filmów o Kargulu i Pawlaku. Na pewno nie musiał uczyć się swojego specyficznego, nadbużańskiego akcentu. To był jego język.

Szybko dojechaliśmy do Janowa Podlaskiego, słynnego, jeszcze kilka lat temu, z hodowli koni arabskich. Trudno w nim o jakieś szczególne atrakcje. O aktualnym stanie stadniny w Janowie szkoda słów.

Rynek w Janowie Podlaskim
Zanim przejdę do dalszej relacji muszę ostrzec podróżujących przy granicy z Białorusią: wyłączcie roaming. Chwila nieuwagi - telefon pobrał trochę danych, odbyłem też 30-sekundową rozmowę -  kosztowała mnie dodatkowe 80 złotych do rachunku.

A więc jedziemy dalej, z Janowa do Terespola po terenach może nieszczególnie atrakcyjnych, ale  porządnie wytyczoną ścieżką rowerową. 

Droga do Terespola
Jedyną „atrakcją” po drodze (dla mnie, pacyfisty, to żadna atrakcja) jest radziecki czołg T-34 postawiony nie wiadomo czemu w Rezerwacie Szwajcaria Podlaska. Czytając relacje z Green Velo na Podlasiu niemal zawsze trafiałem na zdjęcia czołgu znanego z serialu Czterej pancerni i pies. Zatrzymaliśmy się tam tylko dlatego, że po drodze nie ma przyzwoitego miejsca na postój, a zdjęcie, które zamieszczam poniżej, zrobiłem tylko dlatego, żeby udokumentować obecność Patrycji na pomniku. Chcesz, masz :)

Polska dziewczyna i radziecki czołg

W granicznym Terespolu przyszedł czas na obiad. Pamiętam, że smakowała mi zarówno pizza jak i kebab, a więc z przyjemnością polecam pizzerię Pappa Pizza. Śmiało wpadajcie.

I przyszedł czas na Kodeń, miasto założone w 1511 przez Jana Sapiehę, słynące z sanktuarium maryjnego i kościoła św. Anny, którego początki sięgają XVII w. Trzeba też wspomnieć, że tzw. Akcja Wisła, czyli przymusowe wysiedlenia ludności łemkowskiej, Bojkowskiej i Rusińskiej nie dotyczyła wyłącznie Bieszczadów i Beskidu Niskiego. W jej ramach, w 1950 roku, władze komunistyczne siłą wysiedliły na tzw. ziemie odzyskane wyznawców kościoła unickiego i zlikwidowała parafię unicką w Kodniu. Jak by tego nie nazywać, Akcja Wisła nie była niczym innym jak „ostatecznym rozwiązaniem” kwestii ukraińskiej. Nie-Polacy żyjący w granicach Polski po roku 1945 nie mieli prawa żyć tam, gdzie żyli od wieków.

Sanktuarium w Kodniu

Aż przyszedł czas na nocleg. Zjechaliśmy z drogi niecały kilometr, w las, nad sam Bug, gdzie Mapy.cz wskazywały miejsce o nazwie plaża Sugry. Miejscówka na dziko okazała się rzeczywiście piaszczystą plażą nad Bugiem, z trochę stromym zejściem do wody.

Plaża Sugry
Zgodnie z procedurą zgłosiliśmy obecność Straży Granicznej albowiem w tym miejscu na Bugu prowadzi granica polsko-białoruska. Plaża Sugry, nazwa wzięła się od nieistniejącej wsi, po której został kawałek muru piwnicy i kilka zdziczałych drzew owocowych, była w mojej ocenie najpiękniejszą miejscówką tej podróży.

Nocleg na granicy

ciąg dalszy


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz