DZIEŃ 4 Supraśl – Rudnia 95 km
Tego dnia znów dużo się działo, ale bez przygód
technicznych.
Po braku kolacji poprzedniego dnia, dla pocieszenia, zjedliśmy
porządne śniadanie rozkoszując się przepięknym widokiem na bagna i łąki na
obrzeżach Supraśla, co widać na zdjęciu poniżej.
|
Śniadanie jak marzenie
|
Nie poszczęściło się nam ze zwiedzaniem dwóch ciekawych
miejsc w Supraślu: zamknięte było zarówno muzeum ikon jak i
prawosławny klasztor. Wielka szkoda. Klasztor obejrzeliśmy z zewnątrz, a potem pokręciliśmy
się po rynku i ruszyliśmy na spotkanie z polskimi muzułmanami, potomkami Tatarów.
Do Kruszynian.
Najpierw, przyjemnym i nie męczącym asfaltem dojechaliśmy do
miejscowości Królowy Most, znanej z filmu U Pana Boga za piecem. To tam policjanci złapali na radar księdza jadącego rowerem, bo przekroczył dozwoloną prędkość :) Piknik połączony z kąpielą
dostarczył sił na dalszą drogę, która nieoczekiwanie okazała się ogromnym
wyzwaniem.
|
Most w Królowym Moście
|
Otóż od miejsca, w którym opuściliśmy Green Velo w kierunku
Kruszynian, zaczęły się piaszczyste drogi, w których co chwilę zakopywały się
rowery. Co chwilę trzeba było zsiadać i pchać nasze mocno obciążone pojazdy grzęznące w piachu. Przejechanie, a właściwie przepchanie piętnastu kilometrów zajęło nam
prawie trzy godziny.
|
Niewinnie wyglądająca tarka, a w rzeczywistości piach
|
Wysiłek jednak opłacał się, bo
Kruszyniany to miejsce
niezwykłe. Powiedziałbym, że właśnie tam, przy granicy z Białorusią, w
malutkiej miejscowości liczącej 83 mieszkańców (wg danych z 2011), w zgodzie, pokoju i
duchu tolerancji żyją katolicy, wyznawcy prawosławia i muzułmanie. Tak,
muzułmanie. Punktem absolutnie obowiązkowym jest malutki drewniany meczet, o
którym w niezwykle barwny i zabawny sposób opowiada jego
opiekun i przewodnik Dżemil Gembicki.
|
W środku meczetu
|
Po odwiedzeniu meczetu na pewno warto wpaść do pobliskiej
restauracji
Tatarska Jurta prowadzonej przez Dżennetę Bogdanowicz. Nam niestety nie udało się dostać do środka. Z powodu
imponującej kolejki głodnych turystów nasze szanse na obiad były bliskie zeru,
a czekało nas jeszcze sześćdziesiąt kilometrów do miejsca noclegu.
Dwadzieścia pięć kilometrów dzielące nas do szlaku Green
Velo postanowiliśmy przejechać międzynarodową trasą, pełną tirów, ale jednak
asfaltową. Na pchanie rowerów nie mieliśmy ani czasu, ani ochoty. Tak więc
dojechaliśmy w miarę spokojnie do granicznych Bobrownik, potem kolejne 20 km
drogą nr 65, którą z największą radością opuściliśmy w Gródku. Spokojna droga
do Rudni nad Zalewem Siemianówka była przyjemnością po ciężkiej drodze do, oraz
z Kruszynian.
|
MOR w Kobylanach - konsultacja trasy
|
Warto napisać kilka słów o miejscu biwakowym. To jedna z
tych kapitalnych inicjatyw miejscowych władz, które budują dla turystów miejsca
biwakowe jak to w
Rudni: ogromne pole dla namiotów i kamperów, a do tego
toalety i łazienki z ciepłą wodą. Teoretycznie płatne, ale ponieważ wjechaliśmy
dość późno, a na dodatek od strony lasu, nie spotkaliśmy miejsca, ani osoby,
której moglibyśmy zapłacić. Uradowani pierwszym prawdziwym prysznicem podczas
tej podróży (właśnie mijał czwarty dzień) i możliwością prania w ciepłej,
bieżącej wodzie, rozbiliśmy namioty i przygotowaliśmy kolację na ciepło. Kasza
kuskus z sosem curry. Fantazja!
|
Uśmiechnięta Patrycji przy kolacji...
|
DZIEŃ 5 Rudnia – Zalew Bachmaty 87 km
Po świetnej kolacji, doskonałe śniadanie. I jeszcze raz
gorąca kąpiel pod prysznicem. Trzeba korzystać, bo kolejne miejscówki dzikie
jak wschodnia Polska.
|
... uśmiechnięta Asia przy śniadaniu
|
Rano pokręciliśmy się po imponująco dużym polu biwakowym,
plaży i ogromnym molo. Wciąż pozostaję pod wrażeniem tej inwestycji. Niech
gminy w całej Polsce biorą przykład.
|
Zalew Siemianówka plaża Bondary
|
A teraz – kierunek Białowieża. Bo jak być w Puszczy
Białowieskiej i nie odwiedzić Rezerwatu Żubrów i samej Białowieży? To byłby
nonsens.
Pierwsza niespodzianka – droga wzdłuż Zalewu Siemianówka.
Doskonale oznakowana, asfaltowa początkowo, potem szutrowa. Kolejna to trasa
przez park narodowy do samej Białowieży – równiuteńki asfalt, niemal bez ruchu
samochodowego. Sama przyjemność.
Do Białowieży dotarliśmy koło trzynastej, akurat na obiad.
Wybraliśmy bardzo dobrze – Gospoda pod żubrem. Kuchnia oczywiście regionalna: trzy
chłodniki, kiszka ziemniaczana i zapiekane ziemniaki. Potem wycieczka do
Zagrody Żubrów, kolejny punkt obowiązkowy. Bo jak nie odwiedzić żubrów będąc w
Białowieży? Na podeście, z żubrami w tle, odegraliśmy scenkę recytując
nieśmiertelny wiersz Jana Brzechwy: „Pozwólcie przedstawić sobie / Pan żubr we
własnej osobie…” Śmiechu było co niemiara.
|
Pan żubr we własnej osobie
|
Za Białowieżą ciekawostką może być interesująca
cerkiew w Hajnówce. Weszliśmy
do środka, w trakcie mszy, w której uczestniczyło zaledwie kilkoro wiernych. Cerkiewny
chór przyciągał jak magnes żelazo, nie mogłem wyjść ze świątyni.
|
Cerkiew w Hajnówce pw. Narodzenia Jana Chrzciciela
|
Dalsza droga przebiegła po bardzo mało uczęszczanej drodze,
przez Hajnówkę do Dubienicz Cerkiewnych, nad zalew Bachmaty. To kolejna dzika
miejscówka położona przy gminnej plaży nad tym niewielkim zalewem. Do kolacji
rechotały nam żaby i brzęczały komary.
|
Księżyc w pełni nad Zalewem Bachmaty
|
DZIEŃ 6 Zalew Bachmaty – Gnojno 96 km
Ten dzień pokazał czym jest wędrówka – splotem
nieoczekiwanych zdarzeń. Zaczęło się banalnie: jak to często bywa, w tylną oś
roweru Patrycji wkręcił się ekspander. Nic wielkiego, jeśli nie da się go
wyciągnąć, zawsze można gumę przeciąć. Nie chciałem sięgać po nóż gdy nie udało
mi się odwinąć ekspandera z osi, dlatego postanowiłem odkręcić koło. I co się
okazało? Że w serwisie tak mocno dokręcili śruby mocujące koło, że nie byłem w
stanie ich ruszyć moim niewielkim kluczem. Potrzebna była porządna dźwignia.
Wniosek prosty: trzeba szukać serwisu, niekoniecznie rowerowego, choćby
samochodowego, żeby odkręcić śruby, bo co zrobię jak Patrycja złapie kapcia?
Pierwszą miejscowością na mapie były Kleszczele, miasteczko, w którym na pewno
byśmy się nie zatrzymali. W oczy rzucił się ładny, stylowy dom: Miejski OśrodekKultury, Sportu i Rekreacji Hładyszka.
|
Asia i Hładyszka
|
Wszedłem, zapytałem o serwis rowerowy.
Kiedyś był, teraz zamknięty. Uprzejma pani zaproponowała, że udostępni całą
skrzynkę z narzędziami, wystarczyło podejść do małego budynku gospodarczego na
tyłach Hładyszki. Klucz piętnastka od długości dwudziestu centymetrów bez problemu
poluzował śruby w rowerze. Dziękując za narzędzia zapytałem gdzie w
Kleszczelach moglibyśmy napić się kawy. – U nas, mamy dwa stoliki, o tutaj za
ośrodkiem, odpowiedziała pani. Odprowadziłem rower, powiedziałem Asi i
Patrycji, że w Ośrodku mają kawę i poprosiłem, by mi zamówiły małą czarną. Gdy
usiadłem na stoliku stała herbata i dwie kawy o niezwykłym zapachu. – Zamówiłam
ci kawę Barbados, powiedziała Asia, - a sobie zieloną herbatę z migdałami. Za
chwilę podeszła jeszcze jedna pani z personelu ośrodka. – Nie mamy własnych
ciast, ale przyniosłam wam moją drożdżówkę; zjedzcie sobie. I tak oto, w
Kleszczelach, przez które byśmy przemknęli bez zatrzymania, ba, nawet nie
wiedzielibyśmy, że stoi w nich MOKSiR Hładyszka, i że pracują w nim osoby o
niespotykanej wręcz życzliwości, siedzieliśmy przy kawie Barbados, zielonej
herbacie delektując się cynamonką ofiarowaną nam przez panią Darię.
Dla takich chwil warto podróżować.
|
Karteczka przyklejona w środku MOKSiR w Kleszczelach
|
Kleszczele to był dopiero początek niezwykłości, jakich
doznaliśmy owego dnia. Zaraz za miasteczkiem, we wsi Czeremcha, wierni
pobudowali niezwykłą cerkiew z kopułami w kolorze granatowym. Budowana przez
dziesięć lat została wyświęcona w 1997 roku. Ikony do chrzcielnicy napisali
uczniowie miejscowej szkoły podstawowej.
|
Cerkiew w Czeremsze
|
Zupełnie inny charakter ma cerkiew w Rogaczach: drewniana,
XIX-wieczna, malowana na niebiesko. Trafiliśmy do niej podczas odpustu, który,
nota bene, niczym nie różni się od „kolorowych jarmarków” znanych mi z
wiejskich odpustów. Wata cukrowa, pistolety na wodę i lalki à la barbie to
podstawowy asortyment handlowy. Przy kranach z poświęconą wodą („pijcie, na
pewno nie zaszkodzi”, mówili nam młodzi mężczyźni) dowiedzieliśmy się, że warto
odpuścić piaszczysty odcinek Green Velo („po co pchać rowery?”) i pojechać
asfaltową drogą przez Milejczyce i Żerczyce. Tak też uczyniliśmy.
|
Cerkiew w Rogaczach
|
I tak dojechaliśmy do Grabarki, najświętszego ze świętych
miejsc wyznawców prawosławia w Polsce. Sama cerkiew zadziwia… skromnością, tym
bardziej jeśli ją porównać z Jasną Górą. Mam wrażenie, że bunt Jana Husa
przeciw bogactwom Kościoła do dziś, po pięciu wiekach, pozostał bez echa.
|
Święta Góra Grabarka |
Za Grabarką pierwsze spotkanie z Bugiem, podczas przeprawy
promowej. A wcześniej obiad – kolejne spotkanie z kuchnią Podlasia. Tym razem
wybraliśmy czebureki.
|
Czebureki w Mielniku nad Bugiem
|
|
Krajobrazy Podlasia za Grabarką
|
I kolejna niespodzianka w postaci rozmowy telefonicznej.
Zadzwoniłem do by zarezerwować nocleg w schronisku PTSM w Janowie Podlaskim.
Uprzejma pani powiedziała, że ma grupę młodzieży i poleca inne schronisko na
szlaku, bliżej, w Gnojnie. – Na pewno są miejsca, nie trzeba rezerwować,
wystarczy zadzwonić jak dojedziecie. Uwierzyliśmy na słowo. I warto było bo
schronisko PTSM w Gnojnie to nie jest jakieś tam zwykłe schronisko młodzieżowe.
|
Schronisko PTSM w Gnojnie
|
To stylowe, można powiedzieć, ranczo złożone z budynku dawnej szkoły (pokoje
sypialne) z przepięknym zadaszonym tarasem, i osobnego budynku z łazienkami.
Radość Asi i Patrycji nie miała granic – znów ciepła, bieżąca woda! Nie muszę
dodawać, że w schronisku byliśmy zupełnie sami.
|
Niezwykłe schronisko w Gnojnie
|
DZIEŃ 7 Gnojno – Sugry 97 km
Na śniadanie jajecznica podana na normalnych talerzach, którą
zjedliśmy normalnymi, czyli nie turystycznymi, widelcami. I herbata w
porcelanowym czajniku. Mogliśmy sobie pozwolić na ten luksus, wszak mieliśmy do
dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię. I jeszcze gorący prysznic na do
widzenia. Kolejne spotkanie z ciepłą wodą za cztery dni, w Chełmie.
I jeszcze słowo o Gnojnie. We wsi urodził się aktor Wiesław
Kowalski, znany z filmów o Kargulu i Pawlaku. Na pewno nie musiał uczyć się
swojego specyficznego, nadbużańskiego akcentu. To był jego język.
Szybko dojechaliśmy do Janowa Podlaskiego, słynnego, jeszcze
kilka lat temu, z hodowli koni arabskich. Trudno w nim o jakieś szczególne
atrakcje. O aktualnym stanie stadniny w Janowie szkoda słów.
|
Rynek w Janowie Podlaskim
|
Zanim przejdę do dalszej relacji muszę ostrzec podróżujących
przy granicy z Białorusią: wyłączcie roaming. Chwila nieuwagi - telefon pobrał
trochę danych, odbyłem też 30-sekundową rozmowę -
kosztowała mnie dodatkowe 80 złotych do
rachunku.
A więc jedziemy dalej, z Janowa do Terespola po terenach
może nieszczególnie atrakcyjnych, ale
porządnie wytyczoną ścieżką rowerową.
|
Droga do Terespola
|
Jedyną „atrakcją” po drodze (dla
mnie, pacyfisty, to żadna atrakcja) jest radziecki czołg T-34 postawiony nie wiadomo czemu
w Rezerwacie Szwajcaria Podlaska. Czytając relacje z Green Velo na Podlasiu
niemal zawsze trafiałem na zdjęcia czołgu znanego z serialu Czterej pancerni i
pies. Zatrzymaliśmy się tam tylko dlatego, że po drodze nie ma przyzwoitego
miejsca na postój, a zdjęcie, które zamieszczam poniżej, zrobiłem tylko
dlatego, żeby udokumentować obecność Patrycji na pomniku. Chcesz, masz
:)
|
Polska dziewczyna i radziecki czołg
|
W granicznym
Terespolu przyszedł czas na obiad. Pamiętam, że smakowała mi zarówno pizza jak
i kebab, a więc z przyjemnością polecam pizzerię
Pappa Pizza. Śmiało wpadajcie.
I przyszedł czas na Kodeń, miasto założone w 1511 przez Jana
Sapiehę, słynące z sanktuarium maryjnego i kościoła św. Anny, którego początki
sięgają XVII w. Trzeba też wspomnieć, że tzw. Akcja Wisła, czyli przymusowe
wysiedlenia ludności łemkowskiej, Bojkowskiej i Rusińskiej nie dotyczyła
wyłącznie Bieszczadów i Beskidu Niskiego. W jej ramach, w 1950 roku, władze
komunistyczne siłą wysiedliły na tzw. ziemie odzyskane wyznawców kościoła
unickiego i zlikwidowała parafię unicką w Kodniu. Jak by tego nie nazywać,
Akcja Wisła nie była niczym innym jak „ostatecznym rozwiązaniem” kwestii
ukraińskiej. Nie-Polacy żyjący w granicach Polski po roku 1945 nie mieli prawa
żyć tam, gdzie żyli od wieków.
|
Sanktuarium w Kodniu
|
Aż przyszedł czas na nocleg. Zjechaliśmy z drogi niecały
kilometr, w las, nad sam Bug, gdzie Mapy.cz wskazywały miejsce o nazwie plaża
Sugry. Miejscówka na dziko okazała się rzeczywiście piaszczystą plażą nad
Bugiem, z trochę stromym zejściem do wody.
|
Plaża Sugry
|
Zgodnie z procedurą zgłosiliśmy
obecność Straży Granicznej albowiem w tym miejscu na Bugu prowadzi granica
polsko-białoruska. Plaża Sugry, nazwa wzięła się od nieistniejącej wsi, po
której został kawałek muru piwnicy i kilka zdziczałych drzew owocowych, była w
mojej ocenie najpiękniejszą miejscówką tej podróży.
|
Nocleg na granicy |
|
|
ciąg dalszy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz