Green Velo Augustów-Rzeszów 18-29 lipca. Tysiąc kilometrów szlakiem wschodnim. Część 3/3

DZIEŃ 8 Sugry – Chełm 117 km

To był szczególnie długi dzień i długi dystans. Z żalem opuściłem miejsce nad Bugiem, chętnie bym tam został na cały dzień. Po co? Po nic. Po to, by siedzieć i patrzeć jak płynie rzeka.

Sugry. Niezmącona cisza

 
Zauroczył mnie ten piach nad Bugiem
Pierwszy postój zrobiliśmy niedaleko miejscówki moich marzeń. Zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym Wiata flisacka, gdzie według pierwotnych planów mieliśmy nocować. Na szczęście Asia i Patrycja jednoznacznie optowały za Sugrami. Wiata flisacka jest po prostu gminną wiatą, z darmowym polem biwakowym i niezłym dostępem do rzeki. Gdybym nie znał miejsca naszego ostatniego noclegu powiedziałbym, że miejscówka całkiem dobra. Miejsce to szczyci się historią sprzed trzystu lat – z portu w Kurzawce wypłynął Tadeusz Kościuszko w podróż do Stanów Zjednoczonych, o czym informuje pamiątkowa tablica.

Pole namiotowe przy wiacie flisackiej w Kurzawce

Jako że czekała nas wyjątkowo długa droga postanowiliśmy odpocząć nad jeziorem Białym, wykąpać się, ugotować obiad. Cóż za rozczarowanie! Nad jeziorem tłumy jak na plaży w Mielnie lub Władysławowie, o znalezieniu w miarę spokojnego i niezatłoczonego miejsca na krótki biwak nie było co marzyć. 

Nad jeziorem Białym tłumy jak na bałtyckich plażach

Cóż było robić – wskoczyliśmy na chwilę do jeziora, żeby się ochłodzić i odświeżyć i po dosłownie kilku minutach pojechaliśmy wzdłuż jeziora na MOR, na którym zrobiliśmy obiad nie niepokojeni przez hałaśliwe towarzystwo. Kuskus z sosem smakował znakomicie.

Kolejny przystanek był nie tyle miejscem odpoczynku, co zadumy nad ludzkością: były obóz koncentracyjny w Bełżcu. Choć mam swoje lata wciąż nie rozumiem jak to możliwe, że opętani ideologią ludzie w sposób zaplanowany i systematyczny wyniszczają innych ludzi. Tylko dlatego, że są inni, mają inny kolor skóry, inne obyczaje, wyznają inną religię. Czy kiedyś skończy się ten obłęd?

Muzeum - miejsce pamięci w Bełżcu
Z Bełżca do Chełma zostało nam jeszcze sporo kilometrów, a upał tego dnia, jak podczas całej wycieczki, wcale nas nie oszczędzał. Dlatego zatrzymywaliśmy się nad wodą wszędzie tam, gdzie istniała możliwość kąpieli. Tak więc po trzydziestu kilometrach znaleźliśmy ochłodę i orzeźwienie w miejscu o zaskakującej nieco nazwie Plaża Pompka w Woli Uhruskiej. Szybka kąpiel, chwila relaksu i w drogę. 

Kolejny przykład gminnej plaży i kąpieliska
Do schroniska młodzieżowego w Chełmie dojechaliśmy sporo po dwudziestej, więc natychmiast po zameldowaniu poszliśmy na kolację do pierwszej napotkanej restauracji na rynku. I znów dokonaliśmy świetnego wyboru. Wraz z doskonałą pizzą wróciły siły i dobry nastrój. W schronisku mieliśmy dla siebie cały ogromny dziesięcioosobowy pokój.

Schronisko PTSM w Chełmie. Świetny nocleg na niewielkie pieniądze

DZIEŃ 9 Chełm – Kaczórki 87 km

Stało się to, co w końcu musiało się stać – deszcz. Drobna kaszka towarzysząca nam gdy opuszczaliśmy schronisko, zmieniła się w potężną ulewę. Schronienie znaleźliśmy w przesympatycznej kawiarni Zorza przy kinie… Zorza. Przy wybornym cappuccino i ogromnych porcjach tiramisu przeczekaliśmy niepogodę.

Wyjazd z Chełma z pominięciem szlaku Green Velo okazał się bardzo dobrym wyjściem. Malowniczą ścieżką nad rzeczką Uherką opuściliśmy miasto za zalewem Żółtańce.

Kolejne kilometry do Krasnegostawu, gdzie planowaliśmy postój na obiad, przebiegły a to po ścieżce, a to mało uczęszczaną drogą asfaltową. Cały czas wisiały nad nami ciężkie granatowe chmury grożące deszczem w każdej chwili.

Deszczowy przystanek na przystanku
Na obiad w Krasnymstawie poszliśmy do wyszperanego przez Asię baru, który pamięta czasy świetności miasta, gdy zapewne połowa jego mieszkańców pracowała w tutejszej spółdzielni mleczarskiej. Stołówka pod świerkami funkcjonowała niegdyś jako stołówka osiedlowa czy coś takiego. W każdym razie zjedliśmy ogromne dwudaniowe porcje, oczywiście z kompotem, płacąc naprawdę niewielkie pieniądze.

Zaraz po obiedzie przypomniał o sobie deszcz. Dobre pół godziny spędziliśmy pod sklepem. Niewielki daszek ledwie nas chronił.

Deszcz trzeba po prostu przeczekać
Na rynku w Krasnymstawie zaatakowała nas… głupawka. Czy to ze zmęczenia drogą, czy z powodu niepewnej pogody, zaczęliśmy narywać film reklamowy dla Spółdzielni Mleczarskiej w Krasnymstawie, płacząc przy tym ze śmiechu. W roli głównej Asia, Patrycja, rzeźba założyciela Spółdzielni oraz butelka maślanki marki Krasnystaw. Efekty sesji poniżej 😀

Po drodze nie obyło się bez niespodzianek. Okazało się, że deszcze zamieniły w nieprzejezdne błoto drogę z Widniówki do Tarnogóry. Musieliśmy wrócić sześć kilometrów, nadrobić kolejnych kilka, by asfaltową drogą spokojnie dojechać do Tarnogóry, do której mieliśmy raptem dwa kilometry. 

Po deszczu droga zmieniła się w nieprzejezdne błotnisko
Zmęczeni drogą i deszczem dojechaliśmy na pole namiotowe w Kaczórkach, nad zalewem Nielisz. Namioty stawialiśmy w tempie ekspresowym – nadciągała ogromna burza z piorunami. Lało strasznie a pioruny strzelały jak armaty na poligonie. Gdy deszcz się uspokoił zrobiliśmy kolację w pobliskiej wiacie. Po czym znów zaczęło lać. Praktycznie do rana.

Nad zalewem Nielisz
 DZIEŃ 10 Kaczórki – Zwierzyniec 72 km

Tego dnia mocno zjechaliśmy z Green Velo. Chcieliśmy wpaść do Szczebrzeszyna, potem do Zamościa, by dzień zakończyć w Zwierzyńcu, wracając na szlak.

Planując trasę popełniłem błąd. Prawdę mówiąc nie wiem czemu wyznaczyłem trasę do Szczebrzeszyna, bo jechać po to, by na rynku zobaczyć świerszcza, który „brzmi w trzcinie”? A potem tłuc się średnio ciekawą asfaltówką do Zamościa?

W Szczebrzeszynie Asia brzmi w trzcinie...
Zamość sam w sobie wart jest odwiedzenia, bezsprzecznie. Problem leży jednak w możliwości dojazdu rowerem. Trasa ze Szczebrzeszyna początkowo wiedzie spokojną drogą, za to ostatnie kilometry to mocno uczęszczana droga krajowa. Trasa z Zamościa do Zwierzyńca też nie należy do najciekawszych. Przez wiele kilometrów trzeba jechać ni to ścieżką, ni to chodnikiem, i dopiero za Obroczą droga staje się mniej uczęszczana. Nie dziwi mnie więc, że Green Velo omija Zamość -  do miasta nie ma jak dojechać rowerem bez narażania się jazdę ze sznurem pędzących samochodów. 

Troje cyklistów na zamojskim rynku
Jako że Zwierzyniec położony jest na terenie parku narodowego nocowanie na dziko nie wchodziło w grę. Zatrzymaliśmy się na kempingu. Ku uciesze Asi i Patrycji znów była ciepła woda na prysznic i pranie, co nie zmieniało faktu, że zmęczenie i znużenie drogą wyraźnie dało znać o sobie tego dnia.

Ciepła woda, sklep obok kempingu - luksus
DZIEŃ 11 Zwierzyniec – Jarocin 89 km

Dzień zaczęliśmy od zwiedzania Zwierzyńca: kaplicy na wodzie i malowniczego parku ze stawami. Przed wyruszeniem na trasę chcieliśmy się napić kawy w Browarze Zwierzyniec ale przyjechaliśmy za wcześnie. Zajęty rozmowami ze sobą personel poinformował, że „czynne od 10:00”. Była 9:55. Żadne „zapraszamy za pięć minut”, czy „podamy za chwilę”. Zamiast smaku kawy, poczuliśmy niesmak nieuprzejmości.

Mniej znany aspekt Zwierzyńca - park na tyłach browaru
Za Zwierzyńcem odbiliśmy od głównego szlaku Green Velo, który prowadzi przez Roztocze do Przemyśla, i skierowaliśmy się na łącznik prowadzący bezpośrednio do Rzeszowa, planowanego celu podróży. Praktycznie do samego Jarocina czyli niemal 90 km jechaliśmy drogami asfaltowymi o niewielkim natężeniu ruchu. 
Równy asfalt, znikomy ruch
Upał nie przestawał dokuczać. Po trzydziestu kilometrach zatrzymaliśmy się na dłuższy postój nad Zalewem Bojary, na skraju Biłgoraju. Kąpiel, duże zapiekanki a potem lody. Tego nam trzeba było, by ponownie zmierzyć się z drogą.

A potem zdarzyło się coś, co daje odpowiedź na pytanie dość zasadnicze: po co to wszystko, po co jechać, męczyć się? Odpowiedź: by zdarzały się historie jak ta w… Było to tak. W wiejskim sklepie kupiliśmy trochę jedzenia, zamierzaliśmy zatrzymać się na posiłek przy wiacie. Asia i Patrycja pojechały, ja ruszyłem spod sklepu po kilku minutach. Z chodnika zawołał do mnie mężczyzna: - Zapraszam na kawę, przyjedźcie, prowadzę tu MPR dla rowerzystów. Wiedziałem, że chodzi o tzw. Miejsca Przyjazne Rowerzystom, miejsca noclegowe akredytowane przez Green Velo. – Niech pan zawoła koleżanki, zapraszam. „Koleżanki” w międzyczasie dojechały do pobliskiej wiaty, ale chętnie przyjęły zaproszenie. – No dobrze, zobaczymy. Nie przypuszczaliśmy, że za chwilę znajdziemy się w najbardziej nieoczywistym miejscu naszej podróży.

To, co na zewnątrz nie zapowiada tego, co wewnątrz

Mam kłopot, żeby opisać Chatę Kulińskiego w HucieKrzeszowskiej, jest chyba zbyt… eklektyczne. Bo jak połączyć luksusowy pensjonat, hotelowe wyposażenie i domową mini-galerią, a wszystko za drzwiami o fasadą, która w żaden sposób nie zapowiadała wnętrza. Pierwsze pomieszczenie: stół bilardowy. Stamtąd drzwi do części gościnnej. 

Kolejna sala: trzy długie stoły nakryte obrusem wiszącym do ziemi, ustanowione w podkowę. Krzesła wystawne, obite elegancką tapicerką. Na pewno bardzo wygodne. Na drewnianych ścianach wiszą obrazy; potem się dowiadujemy, że gospodarz maluje. Dalej szeroki korytarz do następnej sali, w nim po prawej stronie przeszklona lada gotowa na przyjęcie ciast i deserów. Tak sądzę, ponieważ po lewej stronie korytarza, naprzeciwko lady, stoją filiżanki i kubki odwrócone w charakterystyczny sposób spodami do góry, jak w hotelowych restauracjach. Jest ich pięćdziesiąt, może więcej. Plus cukiernice, pudełka z herbatami, łyżeczki. 

I kolejna sala, o charakterze trochę myśliwskim, a trochę rustykalnym. W jednej ze ścian, przy stole, wmurowany piec opalany drewnem. – Można upiec pizzę, albo coś innego, mówi gospodyni z uśmiechem, który towarzyszył jej przez cały czas naszych godzinnych odwiedzin. Jej bawełniana koszulka w błękitnym kolorze żartobliwie prowokuje napisem: Ładnej we wszystkim ładnie. Ależ oczywiście, że tak! 

Na drewnianych krzesłach lisie skóry zamiast tapicerki. – Kolega, hodowca lisów, zakochał się w pani, która postawiła ultimatum: albo ja, albo lisy, wyjawił tajemnicę gospodarz. Wokół sali na półkach stoją alkohole, nie przesadzę, że chyba z całego świata. Pytam gospodarza nie oczekując odpowiedzi – Gdybyśmy we dwóch usiedli, ile lat by nam zajęło wypicie tego wszystkiego?

Gospodarze proponują kawę, herbatę, piwo, coś mocniejszego. Pijemy, przegryzamy kupione w sklepie cebularze, rozmawiamy: gospodarz służył w wojsku w Krakowie, syn zdobył szereg medali w biegach przełajowych. Na koniec robimy zdjęcia. Na pewno zostalibyśmy na nocleg gdybyśmy przyjechali później. Takie to niespodzianki czyhają w podróży. Dla nich warto jechać przed siebie i tylko mieć nadzieję, że coś nieoczywistego się wydarzy. Miłego, oczywiście.

Dalsza droga, jak droga, zaprowadziła nas nad zalew w Jarocinie, kolejną dziką miejscówkę z gminną plażą i pomostem. Gmina wybudowała nawet nieco kuriozalną „świątynię dumania”, jakby na wzór arystokratycznych zespołów pałacowych, którym nieodłącznie towarzyszyły parki ze stawami i właśnie takimi miejscami do medytacji i refleksji. Kąpiel w niezwykle ciepłej wodzie zalewu przyniosła ochłodę. 

Chwila zadumy...
Potem udaliśmy się na zakupy – obładowani smakołykami wróciliśmy na teren nad zalewem, zrobiliśmy kolację i rozbiliśmy namioty. W nocy spadł ogromny deszcz.

Nawet biwakując jemy po królewsku

DZIEŃ 12 Jarocin – Rzeszów 71 km

Poranna decyzja zmieniła pierwotny plan, który zakładał kontynuację jazdy Green Velo do Rzeszowa przez Leżajsk i Łańcut, czyli dwa dni jazdy. Po śniadaniu ruszyliśmy najkrótszą drogą do Rzeszowa, by tam złapać pociąg do Krakowa. Zmęczenie, znużenie...

Pożegnanie z Green Velo w Ulanowie
W Rzeszowie na rynku zajrzeliśmy do najlepszego kebaba w mieście: Dara kebab, na rynku. Smaczny akcent końcowy tej wyprawy.
Rzeszów wita

PODSUMOWANIE

Powtórzę raz jeszcze: Green Velo jako całość to najciekawszy i najlepiej oznakowany długodystansowy szlak rowerowy w Polsce. Idealna propozycja dla tych, którzy chcą pojeździć dłużej niż tydzień. W 2020 przejechałem kawałek Polski kombinowanymi trasami, a nawet poza szlakami rowerowymi. Przez dziesięć dni często musiałem sięgać po nawigację, bo albo trasa praktycznie była praktycznie pozbawiona znakowania (wschodnia część Nadwarciańskiego Szlaku Rowerowego), albo musiałem kombinować, by połączyć jeden szlak z drugim (północny odcinek Transwielkopolskiej Trasy Rowerowej z nadmorską rowerostradą R10). Pomarańczowe tabliczki z logo Green Velo dają luksus jazdy niemal bez konieczności kontrolowania trasy. Prowadzą jak po sznurku.

Na Green Velo nieczęsto sięgałem po nawigację

Po jedenastu noclegach utwierdziłem się w przekonaniu, że po stokroć wolę miejscówki na dziko niż zorganizowane kempingi czy pola namiotowe. W wyszukiwaniu miejsc na noclegi bardzo przydatne okazały się Mapy.cz, a także grupy FB: Grupa biwakowa i Karawaning miejscówki na dziko. Opisy miejsc były bezcenne.

Miejscówki na dziko są najlepsze
Planując kolejne wyprawy zwrócę uwagę na fakt, że gminne plaże mają owszem wiele zalet – plażę właśnie, wiatę, infrastrukturę – ale często są miejscem spotkań miejscowej młodzieży. To że mają gdzie się zebrać jest ze wszech miar dla nich dobre, szkoda tylko, że  nie potrafią zapanować nad akceptowalnym poziomem hałasu, ani nad językiem. Często się zdarzało, że gdyby bluzgi usunąć ze zdań pozostałyby tylko spójniki i znaki interpunkcyjne. Być może dlatego najcudowniejszymi miejscami były te, zapewniły nam samotność: nad Bugiem i nad Narwią. Zresztą takie same spostrzeżenia naszły mnie podczas lipcowej wędrówki z plecakiem szlakiem Tarnów – Wielki Rogacz. Najlepiej mi było w lesie, na polanie, bez nikogo wokół, najgorszym zaś pole namiotowe nad Jeziorem Rożnowskim dzięki trzem kompletnie pijanym wędkarzom. 

Puste pole biwakowe w Biebrzańskim Parku Narodowym
Sprzętowo jedynym dodatkiem do wyposażenia w porównaniu z naszą wspólną wycieczką z Asią na Suwalszczyznę był potężny power bank o pojemności 30 000 mAh. Sprawdził się znakomicie. Osiem ładowań telefonu nie zużyło nawet połowy zapasu. Poza tym nadal uważam, że ładowarka rowerowa jest pożytecznym dodatkiem, nawet jeśli nie zapewnia autonomii energetycznej. Mój Xiaiomi Redmi 7 miał cały czas uruchomiony moduł gps i aplikację Strava, aczkolwiek na ogół pracował w trybie offline. 

Tak to było

 




Green Velo Augustów-Rzeszów 18-29 lipca. Tysiąc kilometrów szlakiem wschodnim. Część 2/3

DZIEŃ 4 Supraśl – Rudnia 95 km

Tego dnia znów dużo się działo, ale bez przygód technicznych.

Po braku kolacji poprzedniego dnia, dla pocieszenia, zjedliśmy porządne śniadanie rozkoszując się przepięknym widokiem na bagna i łąki na obrzeżach Supraśla, co widać na zdjęciu poniżej.

Śniadanie jak marzenie
Nie poszczęściło się nam ze zwiedzaniem dwóch ciekawych miejsc w Supraślu: zamknięte było zarówno muzeum ikon jak i prawosławny klasztor. Wielka szkoda. Klasztor obejrzeliśmy z zewnątrz, a potem pokręciliśmy się po rynku i ruszyliśmy na spotkanie z polskimi muzułmanami, potomkami Tatarów. Do Kruszynian.

Najpierw, przyjemnym i nie męczącym asfaltem dojechaliśmy do miejscowości Królowy Most, znanej z filmu U Pana Boga za piecem. To tam policjanci złapali na radar księdza jadącego rowerem, bo przekroczył dozwoloną prędkość :) Piknik połączony z kąpielą dostarczył sił na dalszą drogę, która nieoczekiwanie okazała się ogromnym wyzwaniem.

Most w Królowym Moście
Otóż od miejsca, w którym opuściliśmy Green Velo w kierunku Kruszynian, zaczęły się piaszczyste drogi, w których co chwilę zakopywały się rowery. Co chwilę trzeba było zsiadać i pchać nasze mocno obciążone pojazdy grzęznące w piachu. Przejechanie, a właściwie przepchanie piętnastu kilometrów zajęło nam prawie trzy godziny.

Niewinnie wyglądająca tarka, a w rzeczywistości piach
Wysiłek jednak opłacał się, bo Kruszyniany to miejsce niezwykłe. Powiedziałbym, że właśnie tam, przy granicy z Białorusią, w malutkiej miejscowości liczącej 83 mieszkańców (wg danych z 2011), w zgodzie, pokoju i duchu tolerancji żyją katolicy, wyznawcy prawosławia i muzułmanie. Tak, muzułmanie. Punktem absolutnie obowiązkowym jest malutki drewniany meczet, o którym w niezwykle barwny i zabawny sposób opowiada jego opiekun i przewodnik Dżemil Gembicki

W środku meczetu
Po odwiedzeniu meczetu na pewno warto wpaść do pobliskiej restauracji Tatarska Jurta prowadzonej przez Dżennetę Bogdanowicz. Nam niestety nie udało się dostać do środka. Z powodu imponującej kolejki głodnych turystów nasze szanse na obiad były bliskie zeru, a czekało nas jeszcze sześćdziesiąt kilometrów do miejsca noclegu.

Dwadzieścia pięć kilometrów dzielące nas do szlaku Green Velo postanowiliśmy przejechać międzynarodową trasą, pełną tirów, ale jednak asfaltową. Na pchanie rowerów nie mieliśmy ani czasu, ani ochoty. Tak więc dojechaliśmy w miarę spokojnie do granicznych Bobrownik, potem kolejne 20 km drogą nr 65, którą z największą radością opuściliśmy w Gródku. Spokojna droga do Rudni nad Zalewem Siemianówka była przyjemnością po ciężkiej drodze do, oraz z Kruszynian.

MOR w Kobylanach - konsultacja trasy
Warto napisać kilka słów o miejscu biwakowym. To jedna z tych kapitalnych inicjatyw miejscowych władz, które budują dla turystów miejsca biwakowe jak to w Rudni: ogromne pole dla namiotów i kamperów, a do tego toalety i łazienki z ciepłą wodą. Teoretycznie płatne, ale ponieważ wjechaliśmy dość późno, a na dodatek od strony lasu, nie spotkaliśmy miejsca, ani osoby, której moglibyśmy zapłacić. Uradowani pierwszym prawdziwym prysznicem podczas tej podróży (właśnie mijał czwarty dzień) i możliwością prania w ciepłej, bieżącej wodzie, rozbiliśmy namioty i przygotowaliśmy kolację na ciepło. Kasza kuskus z sosem curry. Fantazja! 

Uśmiechnięta Patrycji przy kolacji...
DZIEŃ 5 Rudnia – Zalew Bachmaty 87 km

Po świetnej kolacji, doskonałe śniadanie. I jeszcze raz gorąca kąpiel pod prysznicem. Trzeba korzystać, bo kolejne miejscówki dzikie jak wschodnia Polska.

... uśmiechnięta Asia przy śniadaniu

Rano pokręciliśmy się po imponująco dużym polu biwakowym, plaży i ogromnym molo. Wciąż pozostaję pod wrażeniem tej inwestycji. Niech gminy w całej Polsce biorą przykład. 

Zalew Siemianówka plaża Bondary
A teraz – kierunek Białowieża. Bo jak być w Puszczy Białowieskiej i nie odwiedzić Rezerwatu Żubrów i samej Białowieży? To byłby nonsens.

Pierwsza niespodzianka – droga wzdłuż Zalewu Siemianówka. Doskonale oznakowana, asfaltowa początkowo, potem szutrowa. Kolejna to trasa przez park narodowy do samej Białowieży – równiuteńki asfalt, niemal bez ruchu samochodowego. Sama przyjemność.

Do Białowieży dotarliśmy koło trzynastej, akurat na obiad. Wybraliśmy bardzo dobrze – Gospoda pod żubrem. Kuchnia oczywiście regionalna: trzy chłodniki, kiszka ziemniaczana i zapiekane ziemniaki. Potem wycieczka do Zagrody Żubrów, kolejny punkt obowiązkowy. Bo jak nie odwiedzić żubrów będąc w Białowieży? Na podeście, z żubrami w tle, odegraliśmy scenkę recytując nieśmiertelny wiersz Jana Brzechwy: „Pozwólcie przedstawić sobie / Pan żubr we własnej osobie…” Śmiechu było co niemiara.

Pan żubr we własnej osobie
Za Białowieżą ciekawostką może być interesująca cerkiew w Hajnówce. Weszliśmy do środka, w trakcie mszy, w której uczestniczyło zaledwie kilkoro wiernych. Cerkiewny chór przyciągał jak magnes żelazo, nie mogłem wyjść ze świątyni.

Cerkiew w Hajnówce pw. Narodzenia Jana Chrzciciela

Dalsza droga przebiegła po bardzo mało uczęszczanej drodze, przez Hajnówkę do Dubienicz Cerkiewnych, nad zalew Bachmaty. To kolejna dzika miejscówka położona przy gminnej plaży nad tym niewielkim zalewem. Do kolacji rechotały nam żaby i brzęczały komary.

Księżyc w pełni nad Zalewem Bachmaty

DZIEŃ 6 Zalew Bachmaty – Gnojno 96 km

Ten dzień pokazał czym jest wędrówka – splotem nieoczekiwanych zdarzeń. Zaczęło się banalnie: jak to często bywa, w tylną oś roweru Patrycji wkręcił się ekspander. Nic wielkiego, jeśli nie da się go wyciągnąć, zawsze można gumę przeciąć. Nie chciałem sięgać po nóż gdy nie udało mi się odwinąć ekspandera z osi, dlatego postanowiłem odkręcić koło. I co się okazało? Że w serwisie tak mocno dokręcili śruby mocujące koło, że nie byłem w stanie ich ruszyć moim niewielkim kluczem. Potrzebna była porządna dźwignia. Wniosek prosty: trzeba szukać serwisu, niekoniecznie rowerowego, choćby samochodowego, żeby odkręcić śruby, bo co zrobię jak Patrycja złapie kapcia? Pierwszą miejscowością na mapie były Kleszczele, miasteczko, w którym na pewno byśmy się nie zatrzymali. W oczy rzucił się ładny, stylowy dom: Miejski OśrodekKultury, Sportu i Rekreacji Hładyszka

Asia i Hładyszka
Wszedłem, zapytałem o serwis rowerowy. Kiedyś był, teraz zamknięty. Uprzejma pani zaproponowała, że udostępni całą skrzynkę z narzędziami, wystarczyło podejść do małego budynku gospodarczego na tyłach Hładyszki. Klucz piętnastka od długości dwudziestu centymetrów bez problemu poluzował śruby w rowerze. Dziękując za narzędzia zapytałem gdzie w Kleszczelach moglibyśmy napić się kawy. – U nas, mamy dwa stoliki, o tutaj za ośrodkiem, odpowiedziała pani. Odprowadziłem rower, powiedziałem Asi i Patrycji, że w Ośrodku mają kawę i poprosiłem, by mi zamówiły małą czarną. Gdy usiadłem na stoliku stała herbata i dwie kawy o niezwykłym zapachu. – Zamówiłam ci kawę Barbados, powiedziała Asia, - a sobie zieloną herbatę z migdałami. Za chwilę podeszła jeszcze jedna pani z personelu ośrodka. – Nie mamy własnych ciast, ale przyniosłam wam moją drożdżówkę; zjedzcie sobie. I tak oto, w Kleszczelach, przez które byśmy przemknęli bez zatrzymania, ba, nawet nie wiedzielibyśmy, że stoi w nich MOKSiR Hładyszka, i że pracują w nim osoby o niespotykanej wręcz życzliwości, siedzieliśmy przy kawie Barbados, zielonej herbacie delektując się cynamonką ofiarowaną nam przez panią Darię. Dla takich chwil warto podróżować.

Karteczka przyklejona w środku MOKSiR w Kleszczelach
Kleszczele to był dopiero początek niezwykłości, jakich doznaliśmy owego dnia. Zaraz za miasteczkiem, we wsi Czeremcha, wierni pobudowali niezwykłą cerkiew z kopułami w kolorze granatowym. Budowana przez dziesięć lat została wyświęcona w 1997 roku. Ikony do chrzcielnicy napisali uczniowie miejscowej szkoły podstawowej.

Cerkiew w Czeremsze
Zupełnie inny charakter ma cerkiew w Rogaczach: drewniana, XIX-wieczna, malowana na niebiesko. Trafiliśmy do niej podczas odpustu, który, nota bene, niczym nie różni się od „kolorowych jarmarków” znanych mi z wiejskich odpustów. Wata cukrowa, pistolety na wodę i lalki à la barbie to podstawowy asortyment handlowy. Przy kranach z poświęconą wodą („pijcie, na pewno nie zaszkodzi”, mówili nam młodzi mężczyźni) dowiedzieliśmy się, że warto odpuścić piaszczysty odcinek Green Velo („po co pchać rowery?”) i pojechać asfaltową drogą przez Milejczyce i Żerczyce. Tak też uczyniliśmy.

Cerkiew w Rogaczach

I tak dojechaliśmy do Grabarki, najświętszego ze świętych miejsc wyznawców prawosławia w Polsce. Sama cerkiew zadziwia… skromnością, tym bardziej jeśli ją porównać z Jasną Górą. Mam wrażenie, że bunt Jana Husa przeciw bogactwom Kościoła do dziś, po pięciu wiekach, pozostał bez echa.

Święta Góra Grabarka
Za Grabarką pierwsze spotkanie z Bugiem, podczas przeprawy promowej. A wcześniej obiad – kolejne spotkanie z kuchnią Podlasia. Tym razem wybraliśmy czebureki. 

Czebureki w Mielniku nad Bugiem

Krajobrazy Podlasia za Grabarką
I kolejna niespodzianka w postaci rozmowy telefonicznej. Zadzwoniłem do by zarezerwować nocleg w schronisku PTSM w Janowie Podlaskim. Uprzejma pani powiedziała, że ma grupę młodzieży i poleca inne schronisko na szlaku, bliżej, w Gnojnie. – Na pewno są miejsca, nie trzeba rezerwować, wystarczy zadzwonić jak dojedziecie. Uwierzyliśmy na słowo. I warto było bo schronisko PTSM w Gnojnie to nie jest jakieś tam zwykłe schronisko młodzieżowe. 

Schronisko PTSM w Gnojnie

To stylowe, można powiedzieć, ranczo złożone z budynku dawnej szkoły (pokoje sypialne) z przepięknym zadaszonym tarasem, i osobnego budynku z łazienkami. Radość Asi i Patrycji nie miała granic – znów ciepła, bieżąca woda! Nie muszę dodawać, że w schronisku byliśmy zupełnie sami. 

Niezwykłe schronisko w Gnojnie
DZIEŃ 7 Gnojno – Sugry 97 km

Na śniadanie jajecznica podana na normalnych talerzach, którą zjedliśmy normalnymi, czyli nie turystycznymi, widelcami. I herbata w porcelanowym czajniku. Mogliśmy sobie pozwolić na ten luksus, wszak mieliśmy do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię. I jeszcze gorący prysznic na do widzenia. Kolejne spotkanie z ciepłą wodą za cztery dni, w Chełmie.

I jeszcze słowo o Gnojnie. We wsi urodził się aktor Wiesław Kowalski, znany z filmów o Kargulu i Pawlaku. Na pewno nie musiał uczyć się swojego specyficznego, nadbużańskiego akcentu. To był jego język.

Szybko dojechaliśmy do Janowa Podlaskiego, słynnego, jeszcze kilka lat temu, z hodowli koni arabskich. Trudno w nim o jakieś szczególne atrakcje. O aktualnym stanie stadniny w Janowie szkoda słów.

Rynek w Janowie Podlaskim
Zanim przejdę do dalszej relacji muszę ostrzec podróżujących przy granicy z Białorusią: wyłączcie roaming. Chwila nieuwagi - telefon pobrał trochę danych, odbyłem też 30-sekundową rozmowę -  kosztowała mnie dodatkowe 80 złotych do rachunku.

A więc jedziemy dalej, z Janowa do Terespola po terenach może nieszczególnie atrakcyjnych, ale  porządnie wytyczoną ścieżką rowerową. 

Droga do Terespola
Jedyną „atrakcją” po drodze (dla mnie, pacyfisty, to żadna atrakcja) jest radziecki czołg T-34 postawiony nie wiadomo czemu w Rezerwacie Szwajcaria Podlaska. Czytając relacje z Green Velo na Podlasiu niemal zawsze trafiałem na zdjęcia czołgu znanego z serialu Czterej pancerni i pies. Zatrzymaliśmy się tam tylko dlatego, że po drodze nie ma przyzwoitego miejsca na postój, a zdjęcie, które zamieszczam poniżej, zrobiłem tylko dlatego, żeby udokumentować obecność Patrycji na pomniku. Chcesz, masz :)

Polska dziewczyna i radziecki czołg

W granicznym Terespolu przyszedł czas na obiad. Pamiętam, że smakowała mi zarówno pizza jak i kebab, a więc z przyjemnością polecam pizzerię Pappa Pizza. Śmiało wpadajcie.

I przyszedł czas na Kodeń, miasto założone w 1511 przez Jana Sapiehę, słynące z sanktuarium maryjnego i kościoła św. Anny, którego początki sięgają XVII w. Trzeba też wspomnieć, że tzw. Akcja Wisła, czyli przymusowe wysiedlenia ludności łemkowskiej, Bojkowskiej i Rusińskiej nie dotyczyła wyłącznie Bieszczadów i Beskidu Niskiego. W jej ramach, w 1950 roku, władze komunistyczne siłą wysiedliły na tzw. ziemie odzyskane wyznawców kościoła unickiego i zlikwidowała parafię unicką w Kodniu. Jak by tego nie nazywać, Akcja Wisła nie była niczym innym jak „ostatecznym rozwiązaniem” kwestii ukraińskiej. Nie-Polacy żyjący w granicach Polski po roku 1945 nie mieli prawa żyć tam, gdzie żyli od wieków.

Sanktuarium w Kodniu

Aż przyszedł czas na nocleg. Zjechaliśmy z drogi niecały kilometr, w las, nad sam Bug, gdzie Mapy.cz wskazywały miejsce o nazwie plaża Sugry. Miejscówka na dziko okazała się rzeczywiście piaszczystą plażą nad Bugiem, z trochę stromym zejściem do wody.

Plaża Sugry
Zgodnie z procedurą zgłosiliśmy obecność Straży Granicznej albowiem w tym miejscu na Bugu prowadzi granica polsko-białoruska. Plaża Sugry, nazwa wzięła się od nieistniejącej wsi, po której został kawałek muru piwnicy i kilka zdziczałych drzew owocowych, była w mojej ocenie najpiękniejszą miejscówką tej podróży.

Nocleg na granicy

ciąg dalszy