Dwanaście dni na rowerach, tysiąc przejechanych kilometrów, niezliczona ilość wrażeń. Trudno podsumować ten czas w kilku zdaniach, bo od
czego zacząć? Na czym się skupić a co pominąć, żeby relację zagęścić do
akceptowalnego rozmiaru? Zacząć od początku, czyli od pobudki o 3:00 na pociąg
Kraków-Augustów, czy od razu opowiedzieć o miejscach, które szczególnie
zapamiętałem, na przykład Kruszyniany, Sugry, Gnojno?
|
Trójka rowerzystów nad Biebrzą - początek przygody
|
Z relacji o trasach, które chętnie czytam, chcę najpierw
dowiedzieć się czy warto wybrać się w opisywane miejsca. Od razu więc odpowiem:
po wielokroć tak. Mimo licznych głosów niezadowolenia à propos Green Velo
(przeinwestowane, źle poprowadzone, za dużo asfaltów, itp.), z jakimi się
spotkałem, moja opinia jest jednoznacznie pozytywna.
|
Nadbużański pejzaż. Dziwią mnie narzekania na Green Velo
|
Green Velo to najdłuższy,
spójnie oznakowany szlak rowerowy w Polsce. Nie ma drugiego takiego, który jest
wykonany i ukończony od początku do końca, czego nie można powiedzieć o Velo
Dunajec (relacja tutaj), a już na pewno o Wiślanej Trasie Rowerowej (mam na myśli WTR jako
całość a nie tylko odcinek Oświęcim-Szczucin). Wiedziałem, że szlak jest
doskonale oznakowany, co potwierdzam. Praktycznie nie ma jak się
zgubić. Oczywiście, że nie wszystkie odcinki są równie atrakcyjne, ale czy
możliwe jest poprowadzić niemal dwa tysiące kilometrów przez miejsca
zapierające dech w piersiach? Nie przesadzajmy. Nie można też nie docenić
MOR-ów, Miejsc Odpoczynku Rowerzystów, usytuowanych przy szlaku średnio co kilkanaście
kilometrów. Dają schronienie przed słońcem, wiatrem i deszczem. I na co tu
narzekać?
|
MOR to również doskonałe miejsce do przygotowania posiłku
|
Na tysiąc przejechanych kilometrów zaledwie dwa razy
zrobiliśmy odstępstwa od podstawowego śladu Green Velo. Za pierwszym razem, by
dojechać do Kruszynian, stolicy polskich Tatarów, wyznawców islamu. Za drugim,
by zwiedzić Zamość i Szczebrzeszyn. Wszystkie te trzy miejsca, bez wątpienia
warte odwiedzenia, leżą poza szlakiem. Przypuszczam, że pominięcie ich wynika
nie tyle z niedbałości w wyznaczeniu szlaku, ile faktu, że dojazd do nich jest
mocno utrudniony. W opisach postaram się odpowiedzieć dlaczego. W
przeciwieństwie do większości rowerzystów podróżujących wschodnim szlakiem
jechaliśmy z północy na południe. Uznaliśmy, że im bliżej znajdziemy się
Krakowa, tym łatwiej będzie nam wrócić do domu. Miejscówki dla nas i na rowery
kupiliśmy z maksymalnym 30-dniowym wyprzedzeniem.
|
Wagon dla rowerów szybko się wypełnił
|
Kilka słów o ekipie, bo nieważne dokąd się jedzie, ważne z
kim. O ile jedzie więcej niż jedna osoba, co w moim przypadku jest raczej
wyjątkiem, bo zwykle jeżdżę sam. Na Green Velo wybraliśmy się we troje: Asia,
Patrycja i ja. Obiecaliśmy sobie dołożyć wszelkich starań, że u kresu podróży w
Rzeszowie nadal będziemy przyjaciółmi. Tak też się stało :) W podróży spędziliśmy dwanaście dni, przejechaliśmy tysiąc kilometrów, zatrzymaliśmy się na jedenaście noclegów, z czego dziesięć w
namiotach niemal wyłącznie na dziko. Dwukrotnie nocowaliśmy w
schroniskach młodzieżowych: w Gnojnie, na Podlasiu, oraz w Chełmie.
|
To my. W Zamościu
|
I jeszcze o miejscówkach. Dla mnie oczywiście najbardziej
atrakcyjne były dzikie miejsca na nocleg. Pierwsze miejsce na mojej osobistej
liście zajęła dzika plaża Sugry nad Bugiem, potem wiata nad Narwią i miejsce
nad niedużym zalewem Bojary. Dzikie miejscówki znalazłem (i zaznaczyłem w
mapach Google) przeglądając właśnie mapy Google, czeskie Mapy.cz oraz wpisy z
plazujemy.pl. Tak jak spodziewałem się, moje skromne wymagania co do
miejscówek, to znaczy aby była woda do wieczornej kąpieli i przepierki, okazały
się zbyt skromne dla moich towarzyszek podróży, stąd dwa noclegi pod dachem i
dwa na polach namiotowych z ciepłą, bieżącą wodą
:)
|
Może nie widać, że na dziko...
|
W relacjach zamieszczonych poniżej skupiam się przede
wszystkim na wrażeniach z drogi oraz na miejscach, które na mnie, subiektywnie,
zrobiły największe wrażenie. Czytelnik nie znajdzie w nich zabytków, muzeów czy
kościołów, o ile nie wydały mi się wystarczająco interesujące. Zamieszczone
zdjęcia wykonaliśmy my, uczestnicy, wszystkie są nasze. Wideo, jak poniżej, również.
DZIEŃ 1 Augustów – Dolistowo Stare 41 km
Pierwszy dzień
podróży zaczął się okrutnie wczesną pobudką o trzeciej rano, by zdążyć na
pociąg Hańcza, który zawiezie nas z Krakowa do Augustowa. Jak informują nasze
koleje Hańcza jest jednym z dwóch składów kursujących w całej Polsce, który
zawiera wagon mogący przewieźć 24 rowery. Bilety na pociąg kupiliśmy natychmiast,
gdy tylko uruchomiono sprzedaż na 30 dni przed odjazdem. I słusznie. Wagon
rowerowy zapełnił się natychmiast, co było do przewidzenia. Nie raz czytałem o
problemach z transportem rowerów pociągami w Polsce. Nie jestem ekspertem od
transportu kolejowego, ale zrozumieć nie mogę dlaczego PKP nie są w stanie
zapewnić większej liczby wagonów do przewozu rowerów. Czy to naprawdę takie
trudne ocenić zapotrzebowanie?
|
Nasz dobytek przed wyładunkiem w Augustowie
|
Podróż Hańczą nie należy do przyjemności. Pozbawiony
klimatyzacji pociąg wlecze się niemiłosiernie, a do tego często zalicza ogromne
opóźnienia. My mieliśmy szczęście, 20 minut po czasie to żaden problem.
Dziewięć godzin podróży i oto znajdujemy się w Augustowie. Podróż czas zacząć.
Od obiadu, oczywiście.
|
Gotowi do drogi
|
Asia, najlepszy szperacz internetowy, znalazła bar
Augustowskiej Spółdzielni Spożywców Społem, o wdzięcznej nazwie Ptyś. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że
augustowski oddział Spółdzielni, której rodowód sięga niesławnych czasów
komuny, jest największym pracodawcą w regionie. Ot, ironia losu, a właściwie
historii – biznes rodem z PRL-u doskonale funkcjonuje do dziś.
W czystym, schludnym, wręcz eleganckim Ptysiu nie mieliśmy
kłopotu z wyborem dań: wszyscy troje skusiliśmy się na chłodnik i kartacze.
Decyzja ze wszech miar słuszna. Najedzeni, uśmiechnięci, z entuzjazmem
ruszyliśmy w drogę. Ponieważ główny szlak Green Velo nie prowadzi przez
Augustów musieliśmy przez miasto dojechać do niego. Po wyjeździe z miasta
trafiliśmy na niespodziankę logistyczną: nawet najlepsze na świecie Mapy.cz
wskazywały trasę szybkiego ruchu S8, na której ruch rowerowy jest zabroniony,
jako tę właściwą. Konieczny był objazd przez Żanowo, zanim wróciliśmy na Green Velo w Białobrzegach. Kosztowało nas to kilka dodatkowych kilometrów, ale bynajmniej nie na utratę dobrych nastrojów. Pierwszy postój
zrobiliśmy na MOR-ze w Borze, po czym ruszyliśmy na spotkanie z Biebrzą przy
śluzie Dębowo na Kanale Augustowskim.
|
Śluza Dębowo - Kanał Augustowski
|
Od tego miejsca wjechaliśmy na spokojne drogi szutrowe
żegnając bez żalu asfaltowe drogi publiczne. Ruch na nich był niewielki, ale
też i krajobrazy takie sobie. Nadbiebrzańskie szutry doprowadziły nas do
miejsca pierwszego noclegu na polu namiotowym Biebrzańskiego Parku Narodowego.
Oczywiście nad samą rzeką. Dziwne to było pole namiotowe, raczej teren biwakowy
bez żadnej infrastruktury. Zresztą nie za bardzo jej potrzebowaliśmy.
|
Wieczorna kąpiel w Biebrzy
|
Namioty
szybko stanęły na trawie tuż przy rzece. Po kąpieli w ciepłym i leniwym nurcie
rzeki zapaliliśmy ognisko. Kiełbaski smażyły się do późnej nocy w towarzystwie
Andrzeja, mojego kuzyna z Olecka, który dołączył do nas w Dolistowie ze swoim
namiotem na jedną noc, samochodem niestety, nie rowerem.
|
Przyjemny koniec pierwszego dnia
|
DZIEŃ 2 Dolistowo Stare – Łazy Duże 91 km
Po śniadaniu Andrzej musiał wrócić do pracy a my ruszyliśmy
dalej, nad kolejną rzekę, do kolejnego parku narodowego: Narwiańskiego. Zanim
opuściliśmy przepiękne tereny nad Biebrzą, odjechaliśmy kilka kilometrów od
szlaku w Goniądzu w stronę Wólki Piasecznej. Warto, przy drodze stoi wieża
widokowa, z której po horyzont rozciąga się widok na biebrzańskie bagna.
|
Nadbiebrzańskie bagna po horyzont
|
Z bagnami spotkaliśmy się zaraz potem, w kolejnym parku
narodowym, jadąc słynną „Carską drogą”, zwaną też „łosiostradą”. Tylko tam
można spotkać niecodzienne znaki drogowe proszące o „ŁOŚtrożną jazdę”.
|
My też dziękujemy za ŁOŚtrożną jazdę
|
Z kilku
ścieżek edukacyjnych wybraliśmy „Długą Lukę”, ponad 600-metrową kładkę prowadzącą
w głąb narwiańskich bagien. Absolutnie do zobaczenia.
|
Długa Luka
|
Droga do Tykocina wzdłuż Narwi minęła sprawnie i szybko.
Zwiedzanie miasteczka zostawiliśmy na dzień następny, za to, po krótkiej
dyskusji na temat obiadu, wybraliśmy się do dość ekskluzywnej restauracji
Villa Regent. Zgodnie z zasadą „śpimy w
namiotach, jemy po królewsku”, zamówiliśmy dania kuchni żydowskiej, na przykład
czulent.
|
Tykocin |
Po czym udaliśmy się na dziką miejscówkę na skraju Łazów Dużych, 11 km
na zachód od Tykocina, poza szlakiem Green Velo. Znalazłem ją wcześniej na czeskich
mapach jako wiatę nad Narwią. Tak było w rzeczywistości. Trudno powiedzieć kto
i po co ją postawił, w każdym razie wykąpaliśmy się w rzece, zrobiliśmy kolację
i w niezmąconej ludzką obecnością przyrodzie zakończyliśmy drugi dzień podróży.
|
Dzika miejscówka nad Narwią
|
DZIEŃ 3 Łazy Duże – Supraśl 86 km
Dzień trzeci, dzień przygód: urwana sakwa i pierwszy kapeć.
Ale od początku.
Urok Tykocina bynajmniej nie jest przereklamowany. Co prawda
nie udało nam się zwiedzić zamku ponieważ przybyliśmy za wcześnie, za to
spędziliśmy dobrą godzinę w odbudowanej synagodze. Nie sposób nie ulec
refleksji na temat ludzkiej zawiści, bezduszności, okrucieństwa. Szalona idea
czystości rasowej znalazła swoją realizację także w tym mieście, przed wojną
zamieszkałym w niemal 50 procentach przez żydów. Z dwóch tysięcy przedwojennych żydów do Tykocina wróciło kilkanaście osób. Ale i oni zaraz wyjechali do Palestyny.
|
Przed wejściem do synagogi w Tykocinie
|
Na koniec wstąpiliśmy do Złotej Kawiarenki – kawa i
ciastka godne polecenia. Następny dłuższy postój, na obiad, w Białymstoku.
|
I ładnie, i smakowicie
|
Wszystko szło dobrze. Szybko pokonaliśmy kilometry do
stolicy województwa podlaskiego, wjechaliśmy do miasta, aż tu nagle bęc! Zjazd
z krawężnika, uderzenie tylnym kołem o chodnik – pękło mocowanie lewej sakwy
Asi. Niech to cholera! Ponieważ byliśmy i zmęczeni, i głodni, pojechaliśmy
najpierw na obiad. Podobnie jak w Augustowie, w Białymstoku również wybraliśmy
bar PSS Społem. Bar Podlasie polecam i zachęcam do odwiedzenia. Chłodniki na
ogórkach, a nie na burakach, oraz faszerowana cukinia i schabowe z zapiekanym
serem znacznie poprawiły nastroje. Po obiedzie ruszyliśmy kupić nowe sakwy,
wszak skoro jedna postanowiła się urwać, druga też nie będzie zwlekać.
|
Dzień awarii
|
W drodze
do sklepu Decathlon… Asia złapała gumę. Prawdziwe fatum w Białymstoku!
Ostatecznie nowe sakwy (nie tylko dobre, ale i przecenione), oraz nową dętkę
kupiłem w sklepie Auchan. Opłacało się. Przygody techniczne spowodowały jednak,
że zabrakło nam czasu na zwiedzanie miasta. Trudno.
|
Cała trójka schowana za literami
|
Do Supraśla dojechaliśmy pod wieczór, na szczęście w lipcu
dzień jest bardzo długi. Liczyłem na nocleg przy miejskiej plaży nad zalewem
Zajma ale okazało się, że z powodów sanitarnych kąpiel w nim jest zabroniona. Miałem
na mapach zaznaczoną jeszcze jedną miejscówkę w Supraślu, nad rzeką Supraśl
kilka kilometrów dalej za miastem. Tym razem Mapy.cz zawiodły – z wiaty zostały
ruiny. Mieliśmy jednak szczęście ponieważ kilkaset metrów obok nieistniejącej
wiaty znaleźliśmy inną.
|
Kolejna miejscówka na dziko - w Supraślu nad rzeką Supraśl
|
Tego dnia, a właściwie wieczora przeżyliśmy
niewiarygodną inwazję komarów. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że
oddychałem komarami. Nie mogłem oddychać ustami bo wdychałem komary. To było
coś niewiarygodnego. Nic dziwnego, że moja desperacka kąpiel w Supraśli
zakończyła się dotkliwymi ukąszeniami bezwzględnych owadów. Siłą rzeczy kolacji nie było.
|
Koniec dnia nad rzeką Supraśl
|
ciąg dalszy...