Green Velo: Augustów-Rzeszów. Tysiąc kilometrów szlakiem wschodnim. Część 1/3

Dwanaście dni na rowerach, tysiąc przejechanych kilometrów, niezliczona ilość wrażeń. Trudno podsumować ten czas w kilku zdaniach, bo od czego zacząć? Na czym się skupić a co pominąć, żeby relację zagęścić do akceptowalnego rozmiaru? Zacząć od początku, czyli od pobudki o 3:00 na pociąg Kraków-Augustów, czy od razu opowiedzieć o miejscach, które szczególnie zapamiętałem, na przykład Kruszyniany, Sugry, Gnojno?

Trójka rowerzystów nad Biebrzą - początek przygody

Z relacji o trasach, które chętnie czytam, chcę najpierw dowiedzieć się czy warto wybrać się w opisywane miejsca. Od razu więc odpowiem: po wielokroć tak. Mimo licznych głosów niezadowolenia à propos Green Velo (przeinwestowane, źle poprowadzone, za dużo asfaltów, itp.), z jakimi się spotkałem, moja opinia jest jednoznacznie pozytywna. 

Nadbużański pejzaż. Dziwią mnie narzekania na Green Velo

Green Velo to najdłuższy, spójnie oznakowany szlak rowerowy w Polsce. Nie ma drugiego takiego, który jest wykonany i ukończony od początku do końca, czego nie można powiedzieć o Velo Dunajec (relacja tutaj), a już na pewno o Wiślanej Trasie Rowerowej (mam na myśli WTR jako całość a nie tylko odcinek Oświęcim-Szczucin). Wiedziałem, że szlak jest doskonale oznakowany, co potwierdzam. Praktycznie nie ma jak się zgubić. Oczywiście, że nie wszystkie odcinki są równie atrakcyjne, ale czy możliwe jest poprowadzić niemal dwa tysiące kilometrów przez miejsca zapierające dech w piersiach? Nie przesadzajmy. Nie można też nie docenić MOR-ów, Miejsc Odpoczynku Rowerzystów, usytuowanych przy szlaku średnio co kilkanaście kilometrów. Dają schronienie przed słońcem, wiatrem i deszczem. I na co tu narzekać?

MOR to również doskonałe miejsce do przygotowania posiłku
Na tysiąc przejechanych kilometrów zaledwie dwa razy zrobiliśmy odstępstwa od podstawowego śladu Green Velo. Za pierwszym razem, by dojechać do Kruszynian, stolicy polskich Tatarów, wyznawców islamu. Za drugim, by zwiedzić Zamość i Szczebrzeszyn. Wszystkie te trzy miejsca, bez wątpienia warte odwiedzenia, leżą poza szlakiem. Przypuszczam, że pominięcie ich wynika nie tyle z niedbałości w wyznaczeniu szlaku, ile faktu, że dojazd do nich jest mocno utrudniony. W opisach postaram się odpowiedzieć dlaczego. W przeciwieństwie do większości rowerzystów podróżujących wschodnim szlakiem jechaliśmy z północy na południe. Uznaliśmy, że im bliżej znajdziemy się Krakowa, tym łatwiej będzie nam wrócić do domu. Miejscówki dla nas i na rowery kupiliśmy z maksymalnym 30-dniowym wyprzedzeniem.

Wagon dla rowerów szybko się wypełnił

Kilka słów o ekipie, bo nieważne dokąd się jedzie, ważne z kim. O ile jedzie więcej niż jedna osoba, co w moim przypadku jest raczej wyjątkiem, bo zwykle jeżdżę sam. Na Green Velo wybraliśmy się we troje: Asia, Patrycja i ja. Obiecaliśmy sobie dołożyć wszelkich starań, że u kresu podróży w Rzeszowie nadal będziemy przyjaciółmi. Tak też się stało :) W podróży spędziliśmy dwanaście dni, przejechaliśmy tysiąc kilometrów, zatrzymaliśmy się na jedenaście noclegów, z czego dziesięć w namiotach niemal wyłącznie na dziko. Dwukrotnie nocowaliśmy w schroniskach młodzieżowych: w Gnojnie, na Podlasiu, oraz w Chełmie.

To my. W Zamościu
I jeszcze o miejscówkach. Dla mnie oczywiście najbardziej atrakcyjne były dzikie miejsca na nocleg. Pierwsze miejsce na mojej osobistej liście zajęła dzika plaża Sugry nad Bugiem, potem wiata nad Narwią i miejsce nad niedużym zalewem Bojary. Dzikie miejscówki znalazłem (i zaznaczyłem w mapach Google) przeglądając właśnie mapy Google, czeskie Mapy.cz oraz wpisy z plazujemy.pl. Tak jak spodziewałem się, moje skromne wymagania co do miejscówek, to znaczy aby była woda do wieczornej kąpieli i przepierki, okazały się zbyt skromne dla moich towarzyszek podróży, stąd dwa noclegi pod dachem i dwa na polach namiotowych z ciepłą, bieżącą wodą :)

Może nie widać, że na dziko...
W relacjach zamieszczonych poniżej skupiam się przede wszystkim na wrażeniach z drogi oraz na miejscach, które na mnie, subiektywnie, zrobiły największe wrażenie. Czytelnik nie znajdzie w nich zabytków, muzeów czy kościołów, o ile nie wydały mi się wystarczająco interesujące. Zamieszczone zdjęcia wykonaliśmy my, uczestnicy, wszystkie są nasze. Wideo, jak poniżej, również.

DZIEŃ 1 Augustów – Dolistowo Stare 41 km

Pierwszy dzień podróży zaczął się okrutnie wczesną pobudką o trzeciej rano, by zdążyć na pociąg Hańcza, który zawiezie nas z Krakowa do Augustowa. Jak informują nasze koleje Hańcza jest jednym z dwóch składów kursujących w całej Polsce, który zawiera wagon mogący przewieźć 24 rowery. Bilety na pociąg kupiliśmy natychmiast, gdy tylko uruchomiono sprzedaż na 30 dni przed odjazdem. I słusznie. Wagon rowerowy zapełnił się natychmiast, co było do przewidzenia. Nie raz czytałem o problemach z transportem rowerów pociągami w Polsce. Nie jestem ekspertem od transportu kolejowego, ale zrozumieć nie mogę dlaczego PKP nie są w stanie zapewnić większej liczby wagonów do przewozu rowerów. Czy to naprawdę takie trudne ocenić zapotrzebowanie?

Nasz dobytek przed wyładunkiem w Augustowie

Podróż Hańczą nie należy do przyjemności. Pozbawiony klimatyzacji pociąg wlecze się niemiłosiernie, a do tego często zalicza ogromne opóźnienia. My mieliśmy szczęście, 20 minut po czasie to żaden problem. Dziewięć godzin podróży i oto znajdujemy się w Augustowie. Podróż czas zacząć. Od obiadu, oczywiście. 

Gotowi do drogi

Asia, najlepszy szperacz internetowy, znalazła bar Augustowskiej Spółdzielni Spożywców Społem, o wdzięcznej nazwie Ptyś. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że augustowski oddział Spółdzielni, której rodowód sięga niesławnych czasów komuny, jest największym pracodawcą w regionie. Ot, ironia losu, a właściwie historii – biznes rodem z PRL-u doskonale funkcjonuje do dziś.

W czystym, schludnym, wręcz eleganckim Ptysiu nie mieliśmy kłopotu z wyborem dań: wszyscy troje skusiliśmy się na chłodnik i kartacze. Decyzja ze wszech miar słuszna. Najedzeni, uśmiechnięci, z entuzjazmem ruszyliśmy w drogę. Ponieważ główny szlak Green Velo nie prowadzi przez Augustów musieliśmy przez miasto dojechać do niego. Po wyjeździe z miasta trafiliśmy na niespodziankę logistyczną: nawet najlepsze na świecie Mapy.cz wskazywały trasę szybkiego ruchu S8, na której ruch rowerowy jest zabroniony, jako tę właściwą. Konieczny był objazd przez Żanowo, zanim wróciliśmy na Green Velo w Białobrzegach. Kosztowało nas to kilka dodatkowych kilometrów, ale bynajmniej nie na utratę dobrych nastrojów. Pierwszy postój zrobiliśmy na MOR-ze w Borze, po czym ruszyliśmy na spotkanie z Biebrzą przy śluzie Dębowo na Kanale Augustowskim.

Śluza Dębowo - Kanał Augustowski

Od tego miejsca wjechaliśmy na spokojne drogi szutrowe żegnając bez żalu asfaltowe drogi publiczne. Ruch na nich był niewielki, ale też i krajobrazy takie sobie. Nadbiebrzańskie szutry doprowadziły nas do miejsca pierwszego noclegu na polu namiotowym Biebrzańskiego Parku Narodowego. Oczywiście nad samą rzeką. Dziwne to było pole namiotowe, raczej teren biwakowy bez żadnej infrastruktury. Zresztą nie za bardzo jej potrzebowaliśmy.

Wieczorna kąpiel w Biebrzy
Namioty szybko stanęły na trawie tuż przy rzece. Po kąpieli w ciepłym i leniwym nurcie rzeki zapaliliśmy ognisko. Kiełbaski smażyły się do późnej nocy w towarzystwie Andrzeja, mojego kuzyna z Olecka, który dołączył do nas w Dolistowie ze swoim namiotem na jedną noc, samochodem niestety, nie rowerem.

Przyjemny koniec pierwszego dnia

DZIEŃ 2 Dolistowo Stare – Łazy Duże 91 km

Po śniadaniu Andrzej musiał wrócić do pracy a my ruszyliśmy dalej, nad kolejną rzekę, do kolejnego parku narodowego: Narwiańskiego. Zanim opuściliśmy przepiękne tereny nad Biebrzą, odjechaliśmy kilka kilometrów od szlaku w Goniądzu w stronę Wólki Piasecznej. Warto, przy drodze stoi wieża widokowa, z której po horyzont rozciąga się widok na biebrzańskie bagna.

Nadbiebrzańskie bagna po horyzont

Z bagnami spotkaliśmy się zaraz potem, w kolejnym parku narodowym, jadąc słynną „Carską drogą”, zwaną też „łosiostradą”. Tylko tam można spotkać niecodzienne znaki drogowe proszące o „ŁOŚtrożną jazdę”. 

My też dziękujemy za ŁOŚtrożną jazdę
Z kilku ścieżek edukacyjnych wybraliśmy „Długą Lukę”, ponad 600-metrową kładkę prowadzącą w głąb narwiańskich bagien. Absolutnie do zobaczenia. 

Długa Luka
Droga do Tykocina wzdłuż Narwi minęła sprawnie i szybko. Zwiedzanie miasteczka zostawiliśmy na dzień następny, za to, po krótkiej dyskusji na temat obiadu, wybraliśmy się do dość ekskluzywnej restauracji  Villa Regent. Zgodnie z zasadą „śpimy w namiotach, jemy po królewsku”, zamówiliśmy dania kuchni żydowskiej, na przykład czulent.

Tykocin
Po czym udaliśmy się na dziką miejscówkę na skraju Łazów Dużych, 11 km na zachód od Tykocina, poza szlakiem Green Velo. Znalazłem ją wcześniej na czeskich mapach jako wiatę nad Narwią. Tak było w rzeczywistości. Trudno powiedzieć kto i po co ją postawił, w każdym razie wykąpaliśmy się w rzece, zrobiliśmy kolację i w niezmąconej ludzką obecnością przyrodzie zakończyliśmy drugi dzień podróży.

Dzika miejscówka nad Narwią

DZIEŃ 3 Łazy Duże – Supraśl 86 km

Dzień trzeci, dzień przygód: urwana sakwa i pierwszy kapeć. Ale od początku.

Urok Tykocina bynajmniej nie jest przereklamowany. Co prawda nie udało nam się zwiedzić zamku ponieważ przybyliśmy za wcześnie, za to spędziliśmy dobrą godzinę w odbudowanej synagodze. Nie sposób nie ulec refleksji na temat ludzkiej zawiści, bezduszności, okrucieństwa. Szalona idea czystości rasowej znalazła swoją realizację także w tym mieście, przed wojną zamieszkałym w niemal 50 procentach przez żydów. Z dwóch tysięcy przedwojennych żydów do Tykocina wróciło kilkanaście osób. Ale i oni zaraz wyjechali do Palestyny.

Przed wejściem do synagogi w Tykocinie

Na koniec wstąpiliśmy do Złotej Kawiarenki – kawa i ciastka godne polecenia. Następny dłuższy postój, na obiad, w Białymstoku.

I ładnie, i smakowicie

Wszystko szło dobrze. Szybko pokonaliśmy kilometry do stolicy województwa podlaskiego, wjechaliśmy do miasta, aż tu nagle bęc! Zjazd z krawężnika, uderzenie tylnym kołem o chodnik – pękło mocowanie lewej sakwy Asi. Niech to cholera! Ponieważ byliśmy i zmęczeni, i głodni, pojechaliśmy najpierw na obiad. Podobnie jak w Augustowie, w Białymstoku również wybraliśmy bar PSS Społem. Bar Podlasie polecam i zachęcam do odwiedzenia. Chłodniki na ogórkach, a nie na burakach, oraz faszerowana cukinia i schabowe z zapiekanym serem znacznie poprawiły nastroje. Po obiedzie ruszyliśmy kupić nowe sakwy, wszak skoro jedna postanowiła się urwać, druga też nie będzie zwlekać. 

Dzień awarii
W drodze do sklepu Decathlon… Asia złapała gumę. Prawdziwe fatum w Białymstoku! Ostatecznie nowe sakwy (nie tylko dobre, ale i przecenione), oraz nową dętkę kupiłem w sklepie Auchan. Opłacało się. Przygody techniczne spowodowały jednak, że zabrakło nam czasu na zwiedzanie miasta. Trudno.

Cała trójka schowana za literami

Do Supraśla dojechaliśmy pod wieczór, na szczęście w lipcu dzień jest bardzo długi. Liczyłem na nocleg przy miejskiej plaży nad zalewem Zajma ale okazało się, że z powodów sanitarnych kąpiel w nim jest zabroniona. Miałem na mapach zaznaczoną jeszcze jedną miejscówkę w Supraślu, nad rzeką Supraśl kilka kilometrów dalej za miastem. Tym razem Mapy.cz zawiodły – z wiaty zostały ruiny. Mieliśmy jednak szczęście ponieważ kilkaset metrów obok nieistniejącej wiaty znaleźliśmy inną. 

Kolejna miejscówka na dziko - w Supraślu nad rzeką Supraśl
Tego dnia, a właściwie wieczora przeżyliśmy niewiarygodną inwazję komarów. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że oddychałem komarami. Nie mogłem oddychać ustami bo wdychałem komary. To było coś niewiarygodnego. Nic dziwnego, że moja desperacka kąpiel w Supraśli zakończyła się dotkliwymi ukąszeniami bezwzględnych owadów. Siłą rzeczy kolacji nie było.
Koniec dnia nad rzeką Supraśl

ciąg dalszy...